Mongolski wehikuł czasu

Część podróży od granicy rosyjsko-mongolskiej zaczęła się od kolejnej krotochwili.

W każdym wagonie wisi cokolwiek nieczytelna rozpiska wszystkich postojów, liczona – ze względu na wzmiankowaną wcześniej przewałę ze strefami czasowymi – według czasu moskiewskiego. Można powiedzieć, że jadąc transsibem jedziecie wehikułem czasu (co potwierdzają iście średniowieczne widoki za oknem). Rozpiska owa powiedziała nam, że postój na samej granicy to ok. 7 godzin (sic!) bezruchu, co dało nam nadzieję na dłuższy spacer i pierwsze zapoznanie się z tym – cokolwiek egzotycznym – krajem.

Opuszczając Rosję

Ostatnie chwile w Rosji…*

Wyszykowawszy się jak na bal maturzystów, z uśmiechem na ryjach (i już po zdawkowej kontroli celnej) wyszliśmy na peron, dumnie dzierżąc plecaki pełne niezbędnego ekwipunku pokroju lornetek, kompasów i szwedzkich pompek do penisa. M. nieco zgrywał ważniaka, jako że podczas pory nocnej udało nam się poznać całkiem ładną przedstawicielkę mongolskiego narodu, spozierającą na nas nieśmiało spoza rzęs długości boiska piłkarskiego. Swoją drogą – i na zapas – była to jedyna kobieta tej narodowości, którą podczas całej wyprawy zgodnie uznaliśmy za consumable. Pełen zapału, M. podszedł do owej niewiasty i po angielsku (tak, tak!) zapytał jej, czy nie zechciałaby (wraz z koleżanką o aparycji sympatycznego wieprzyka) towarzyszyć nam w tej śmiałej eskapadzie. Nie wiem, czy liczył na dziki, 3-godzinny seks w przydrożnych krzunach, czy tylko na miłą pogawędkę. Niemniej, dziewoja w krótkich, żołnierskich słowach rozprawiła się z jego marzeniami, naświetlając nam jako konglomeratowi, że jesteśmy bandą imbecyli, bowiem od granicy mongolskiej czas postojów liczy się według czasu stolicy tego pięknego kraju. Jednym słowem, na miejscu mieliśmy 3, a nie 7 godzin. Przybici jak pająk do deski wróciliśmy do przedziału, rozpakowaliśmy się i poszliśmy na zwyczajowy, krótki rekonesans. Przygnębienie M. spotęgował fakt, że miss Mongolii wysiadła na granicy, ostatecznie przekreślając szanse na poczęcie pięknych, skośnookich bękartów.

To jednak nie był koniec naszych przygód w pociągu.

Nasz oryginalny plan zakładał, że transsibem dojedziemy do Ułan-Bator, by tam przenocować jak cywilizowany człowiek, zwiedzić tę hałdę gruzu, a następnie przesiąść się do czterokołowego środka transportu i udać nad jezioro Hatgal, położone – tak na oko – w pizdu i jeszcze ho-ho drogi od stolicy. Po drodze przejeżdżać mieliśmy przez miasteczko Erdenet, słynne głównie dlatego, że było miasteczkiem.

Podczas jednego ze spacerów wzdłuż składu, być może nawet opisanego dwa akapity wyżej, zauważyłem, że część wagonów opisana jest jako transport relacji Moskwa-Erdenet właśnie, a nie Moskwa-Ułan Bator (odpowiednie tabliczki wiszą na boku pociągu, co może być wartościową wskazówką). Nie namyślając się wiele, wraz z M. udaliśmy się do wagonowego wspomnianych wagonów, by potwierdzić tę informację. Okazało się, że faktycznie dwa ostatnie odłączają się od składu gdzieś pomiędzy jakąś-wiochą, a cholera-wie-gdzie, by podryfować, już zaprzęgnięte do innej lokomotywy, prosto ku Erdenet. Problem był w tym, że działo się w środku nocy, a wagonowy nie wykazał chęci do konstruktywnej współpracy.

Wiedzieliśmy jednak, jak sobie z tym poradzić. Nasze kroki skierowaliśmy najpierw do przedziału, gdzie z jednej z naszych przepastnych toreb wygrzebaliśmy pół kilo nieco zwietrzałego keksu, a także ćwierć litra wódki Danska Black Currant, która docelowo miała służyć ujarzmianiu infekcji żołądkowej. Z tymi dobrami udaliśmy się najpierw do naszego wagonowego. W zamian za połowę keksu i łynia wódy, Dymitrij czy inny Aleksy zgodził się skoczyć z resztą podarku na koniec składu, gdzie rezydował tępy dziad od ostatnich wagonów. Wspomniany dziad łaskawie pozezował na keks, łaskawiej na butelkę (zrobioną z amelinium), po czym zezwolił na transfer, dorzucając w gratisie komplet czystej pościeli.

Dzięki temu, ciemną nocą przesiedliśmy się do nowego lokum, w którym mieliśmy spędzić ostatnie godziny podróży. Sądząc po zapachu, przed nami podróżowało w nim stado lubiących upał skunksów z chorobą zwieraczy, jednak nie przeszkadzało nam to w zaśnięciu w ciągu kilku sekund od złożenia głów na stosunkowo czystych poduszkach.

Budzik poderwał nas na nogi o 7:00. Przetarliśmy się pod pachami mokrym ręcznikiem, spakowaliśmy manatki, po czym – niemal punktualnie o 8:00 rano – wysiedliśmy na peronie w Erdenet, gotowi na wzięcie na klatę mongolskiej przygody.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?