Piekielny załadunek

Mongolski dziadek zaprowadził nas do „naszego” UAZa ok. godziny 10:00. Już w drodze zapewniał nas, że podróż potrwa ZALEDWIE ok. 20 godzin, ale na to byliśmy przygotowani (w tym względzie przewodnik się nie mylił). Według Google Maps trasa Erdenet-Hatgal powinna zająć ok. 7 godzin, bowiem jest to zaledwie ok. 500 km. Nikt z analityków Google nie wziął jednak pod uwagę tak zwanego „czasu mongolskiego”, którego funkcjonowanie przedstawię pokrótce na naszym przykładzie.

O godzinie 10:00 z minutami zapakowaliśmy się do samochodu przy akompaniamencie zapewnień, że zaraz ruszamy. Po około godzinie siedzenia w dusznym wnętrzu furgonetki postanowiliśmy wybrać się na szybkie zakupy, bowiem brakło nam podstawowych rzeczy, w tym jakiegoś jedzenia „na szybko”. Pomocny dziadek udał się z nami. Po drodze załatwiliśmy wymianę gotówki (Mongołowie nie słyszeli nigdy o denominacji, w związku z czym za równowartość 100 dolców otrzymuje się zwitek Tugrików o grubości sagi o Harrym Potterze), a same zakupy nieco się przeciągnęły, bowiem nasz samozwańczy przewodnik postanowił pokazać nam jeszcze kilka zakamarków pięknego miasta Erdenet. Samemu również dokonywał przeróżnych zakupów, przy czym nie zauważyliśmy, by za cokolwiek płacił. W przepastnych kieszeniach jego mongolskiej szuby wylądowały kolejno: świeży ogórek, paczka suszonych morelek, dwie rolki papieru toaletowego, żel do mycia rąk i jabłko. Do tej pory nie wiem, gdzie skurwiel to wszystko zmieścił.

Wydygani, że „autobus” pewnikiem nam zwiał, biegiem wróciliśmy na postój. UAZ stał oczywiście tam, gdzie wcześniej, a jedyną zmianą był cherlawy, nieco śnięty współpasażer, który zajął miejsce w prawym-tylnym rogu grata. Na pytanie, kiedy odjazd, dziadek odpowiedział, że lada moment (swoją drogą – z nim komunikowaliśmy się po rosyjsku). A jakże.

Koło 13:00 w polu widzenia pojawił się nasz kierowca. Typ był wysoki jak sekwoja, ledwo stał na nogach i na pewno nie był „wczorajszy”… Był przedwczorajszy. Spoglądając na siebie zadawaliśmy sobie w myślach pytanie, czy w ogóle da radę wpakować się za kółko. Odpowiedź otrzymaliśmy już po kilku sekundach, kiedy – pijany jak bela – zwalił się na przednie siedzenia i zachrapał tak, że usłyszeli go w Astanie. Spojrzeliśmy po sobie, zaszemraliśmy trwożnie, po czym postanowiliśmy czekać na rozwój wypadków.

Po około godzinie w okolice samochodu przytarabanił się inny europejczyk. Gruby, śmierdzący kilkudniową podróżą (i kto to mówi) Niemiec bardzo się ucieszył, że będzie miał z kim pogadać. W przerwie pomiędzy wypowiedziami przeklinał ile wlezie nie tylko kręcące się wszędzie mongolskie dzieci, ale także swoich krewnych do siódmego pokolenia wstecz. Przez godzinę słuchaliśmy jego fascynującej opowieści, po czym kolejno zaczęliśmy udawać, że chcemy się zdrzemnąć. Dziad był wręcz nieznośny, awanturował się jak ksiądz w burdelu, a do tego rozpychał jakby zaraz miał rodzić.

Po kolejnej godzinie zaczął się nareszcie ruch w interesie. Do samochodu zapakowało się kolejne 3,5 osoby, co zagwarantowało zajęcie wszystkich miejsc oraz bardzo przytulny, śmierdzący ścisk. Połową osoby było niespełna dwuletnie dziecko, które od momentu zajęcia miejsca na kolanach matki jęło z lubością wpatrywać się w nasze białe facjaty, co rozanieliło O. i sprawiło, że miałem ją z głowy na pół godziny.

Zaraz po pasażerach do środka ktoś wpierdolił dywany. Nie jeden, nie pięć, ale chyba pełną ofertę Jysku, tak jakby cała zachodnia Mongolia zapragnęła nagle przystroić sobie jurty. Nasze plecaki powędrowały na dach, bo przecież dywany nie mogą się pobrudzić, mimo że wcześniejszą godzinę przeleżały na ziemi. Ale na tym etapie było nam już właściwie wszystko jedno.

Zaraz po „akcji dywan” do żywych powrócił nasz kierowca. Wstał raptownie, beknął, podrapał się pod pachą, po czym puścił pawia tak kolorowego, że wszystkie tęcze świata wyblakły się z zazdrości. Po wytarciu ust rękawem zakrzyknął coś, czego oczywiście nie zrozumieliśmy, ale kilka minut później nasz dziadek przyniósł mu naręcze lodów śmietankowych. Kierowca zaczął pochłaniać je w potwornym wręcz tempie, co kazało nam zrewidować opinię na temat higieny jego jamy ustnej, a przynajmniej o stanie jego dziąseł. Po zeżarciu pięciu albo sześciu, nasza patykowata nadzieja wytrąbiła jeszcze wyciągniętego skądś browara, po czym zapuściła silnik. Jak to zwykle bywa, oporna maszyna początkowo nie była skora do współpracy, ale po kilku próbach odpaliła, warcząc niczym rosomak brany od tyłu.

Ok. 15:30 czasu mongolskiego wreszcie ruszyliśmy. Niemiec złorzeczył, w zasadzie chuj wie na co, dziecko lampiło się na nas jak niedorozwinięte cielę, Mongołowie się szczerzyli… Słowem: nie było co ze sobą zrobić. Na domiar złego, na dywanach – centralnie przede mną – przysiadł, a właściwie umościł się półstojąc, nasz dziadek. Z racji tego, że nie była to zbyt komfortowa pozycja, wzmiankowany położył mi dłoń na udzie, co początkowo skłoniło mnie do rozważań nad naturą jego seksualności, a poniewczasie, kiedy opadła erekcja – do podobnych kontemplacji w temacie granic strefy prywatności w ojczyźnie Czyngis-chana. Nie doszedłszy do żadnych konstruktywnych wniosków, postanowiłem się zdrzemnąć, zwłaszcza że Niemiec po lewej znów zaczął swoje gorzkie żale. Nie dane mi było.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?