Przejazd pod (deszczową) chmurką

Nasz pierwszy dzień na mongolskich stepach, które bardzo szybko zaczęły podejrzanie przypominać zwykły, europejski las, nie zapisał się jakoś szczególnie mocno w mojej pamięci. Oczywiście, M. i O. mieli najwięcej funu, jako że pierwszy raz w życiu dosiadali… cóż, emm… wierzchowca. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej, kilku wybuchach paniki (spowodowanych tym, że mongolskie konie najwyraźniej wysoko cenią wolność osobistą) i sprowadzeniem O. na drogę, którą faktycznie mieliśmy podążać, w sumie szybko przeszliśmy do rutynowej jazdy. Minęliśmy grupę koreańskich turystów (jestem przekonany, że jakaś skośnooka rodzina z Seulu bardzo uważnie obejrzała potem wszystkie 64 zdjęcia, które nam zrobiła), pasterza reniferów (z daleka, bowiem zwierzęta te bardzo nie lubią się z końmi, co prowadzi do ręko-, czy też raczej szczękoczynów, ha-ha) i jeden czy dwa podmurowane domy, gdzie z lubością zaopatrywaliśmy się w niezawodne Choco-Pie’ie (specyficzne, czekoladowe ciastka, słodkie niczym dziewictwo zakonnicy).

Czaple

Czaple czy inne żurawie*

Prawdziwa zabawa zaczęła się pod koniec dnia, kiedy to niebo lekko się zachmurzyło, a nasz przewodnik (o którym do tej pory nie wspominałem za często tylko dlatego, że praktycznie się nie odzywał) zaczął spozierać na nie z marsem na swym gładkim licu. Z lica owego dobyło się kilka dźwięków, które zapewne skierowane były w naszym ogólnym kierunku, niemniej należy pamiętać, że przed emisją Gry o tron znajomość języka mongolskiego wśród europejczyków była mniej więcej tak samo powszechna, jak Amisze w Amsterdamie. Nie to co teraz. Tak czy owak, gość coś tam do nas szemrał po swojemu, ale dla nas brzmiało to tak, jakby ktoś rozbijał borsucze jądra za pomocą dwóch kokosów. Jednym słowem – zignorowaliśmy.

I bardzo źle, bowiem po chwili huknęło, dmuchnęło i pierdolnął taki grad, że na Saharze by w zimę uwierzyli. Poważnie, kulki były całkiem spore, okrąglutkie i nawalały z nieba z zabójczą precyzją, siejąc zniszczenie w naszych szeregach. Nasz przewodnik generalnie miał w dupie, w związku z czym w ciągu kilku sekund wyczarował skądś namiot i zakutał się w nim jak Luke Skywalker w martwym tauntaunie. My, skonfrontowani z przymusem postawienia naszego schronienia w warunkach, o których nawet nam się nie śniło podczas ćwiczeń (tak, serio, ćwiczyliśmy w Polsce stawianie namiotu; i nie, to nie był mój pomysł), robiliśmy to oczywiście z gracją pijanego pawiana. Drużyny feretronowe mogłyby się od nas uczyć nowych ruchów i jak nic zasłużyłyby na szerszy uśmiech Ojca Dyrektora. Niemniej, jakoś udało nam się rozłożyć tę cholerę i wtrynić do środka nie tylko siebie, ale także wszystkie trzy plecaki, oczywiście dokumentnie mokre.

Jak się okazało, przemoczenie nie jest jednak czymś, przed czym klękają mieszkańcy największego azjatyckiego kraju bez dostępu do morza. Zaledwie 15 minut po tym, jak zaczął nakurwiać, grad zniknął tak, jakby go wcale nie było. O jego agresywnej, acz przeszłej obecności świadczyły tylko istne dywany małych, białych kuleczek, które wkrótce zaczęły się roztapiać. Po wyjściu z namiotu z radością zauważyliśmy, że nasz mrukliwy Khal zdążył już rozpalić ognisko (zapewne pocierając jedną gradową kulką o drugą, magik cholerny), nad którymś coś tam pichcił.

Obóz po przejściu gradobicia

Trudno to nazwać taktycznym rozlokowaniem obozowiska*

I tu po raz pierwszy przydały się nam liny cumownicze zabrane z Polski. Moja – szersza, a także kradziona z kei w Sztynorcie – posłużyła jako suszarnia na rzeczy ciężkie, w tym także plecaki. Na linie M., który nabył ją w sklepie jak ostatni lamus, zawisły z kolei smętne i mokre ciuchy codzienne. Obie grupy tekstyliów elegancko się uwędziły, a zapach, stanowiący połączenie woni sierści starego spaniela i bardzo chorej makreli, utrzymał się na nich aż do końca wyprawy.

Nie wiem, czy jest to fakt warty odnotowania, ale część nocy, którą nastąpiła po tym epizodzie, M. wykorzystał na testy aparatu i sprawdzenie, czy da się zrobić super-fajowe zdjęcie przy ognisku. Sądząc z tego, co potem przeglądałem, nie dało się.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?