Dalsze dni na końskim grzbiecie

Kolejne dni na koniach pamiętam dość fragmentarycznie, bo to jednak 4 doby spędzone w otoczeniu, które raczej nie słynie ze zbytniej oryginalności. Co jeszcze pamiętam (i przyznam, że może trochę mi się mieszać)?

Mongolia - Khovsgol

Taki tam widoczek*

Z drugiego dnia: fakt, że jakiś młody, mongolski paździerz usilnie chciał sprzedać nam buty do jazdy konnej. Buty produkcji polskiej, dodam. Ponadto w pamięci bardzo mocno utkwił mi nocleg, czy też to, co nastąpiło przed nim. Mianowicie, nasz przewodnik zostawił nas na zalesionym wzniesieniu, a następnie elegancko zaginął, nie pojawiając się do samej nocy. Zostawieni samopas, postanowiliśmy rozpalić ognisko. Ogień dość szybko przyciągnął uwagę miejscowego przedstawiciela jakiejś straży (Leśnej? Pustynnej? Ogniowej?), który najpierw trochę się poawanturował, a następnie (chyba) usiłował wręczyć nam mandat. Z jakiejś przyczyny bardzo ciężko było nam traktować poważnie skośnookiego jegomościa, który – ubrany w zielony mundur i kapelusz Kanadyjskiej Policji Konnej – próbował tłumaczyć coś głosem brzmiącym jak bardzo rozgniewany mikser. Z tego powodu trochę się pośmialiśmy, a gość wreszcie odpuścił. Wrócił potem razem z naszym przewodnikiem, poopieprzali się nawzajem, a następnie znów poszli w cholerę. Cholera okazała się nadzwyczaj gościnna, bowiem nasz milczący lider wrócił nad ranem nawalony jak dzwon Zygmunta. Sami jednak nie zwracaliśmy uwagi na brak „opieki”. Tej nocy pochłonęła nas bowiem obserwacja burzy, która parę kilometrów od nas dawała pokaz z serii „100 fajnych rzeczy, które mogę zrobić z piorunami” i robiła to naprawdę dobrze.

Kaczki - Khovsgol

Autor rzuca kamieniami*

Następnego dnia mieliśmy sporo wrażeń. Był urokliwy cypelek, na którym przez kilka minut puszczaliśmy kaczki (a M. robił zdjęcia), były nory świstako-podobnych zwierzaków wraz z nieśmiałymi mieszkańcami (a M. robił im zdjęcia), było nawet zaganianie stada bydła wraz z localsami (M. nie robił zdjęć, bo ganiał krowy). Tu, podobnie jak w przypadku przygody z owcą, po części poczuliśmy się wykorzystani, a po części mieliśmy to gdzieś, bowiem jest coś pierwotnie zajebistego w konnym zaganianiu nic nie kumającego bydła. Po tej aktywności, nasz przewodnik zabrał nas do jednego z gerów, w którym to najpierw nakarmiono nas suszonymi kożuchami z mleka (ot, mongolska pomysłowość gastronomiczna), a następnie naturalnym tłuszczem zwierzęcym ze szczypiorkiem. Jako, że w niemal każdym kraju azjatyckim wypluwanie pożywienia jest obrazą dla gospodarza, w związku z tą ostatnią „potrawą” musieliśmy wykazać się nie lada siłą woli, a także pomysłowością w zakresie upychania tej obrzydliwości po wszystkich możliwych otworach jamy ustnej. Po „uczcie” M. wreszcie mógł wykorzystać pożyczony teleobiektyw, bowiem niedaleko obozu przyczaiła się przygłupia sarenka. Sesja fotograficzna była udana, więc ostatecznie położyliśmy się spać pod bokiem naszych czujnych, mongolskich gospodarzy.

Czwartym dniem była – o ile się nie mylę – niedziela. Z niej pamiętam tylko wystrojone jak na pogrzeb Stalina mongolskie rodziny, udające się konno w kierunku chramów; a także kilka konkretnych okazji do poćwiczenia galopu. Jedną z nich przypłaciłem oczywiście zrównaniem z poziomem ziemi, kiedy mój genialny rumak fiknął zabawnego kozła na równym gruncie. Koszula do prania, ale to pół biedy. Całą biedą było to, że przez następną godzinę czy półtorej jechaliśmy bardzo wąską ścieżką, wijącą się pomiędzy gołą, kamienną ścianą, a spadzistym i wysokim brzegiem jeziora. Nie muszę chyba mówić, jak się czułem mając w pamięci fakt, że moja szlachetna chabeta potrafi wypierdolić się nawet na równym, a co dopiero na wąskiej ścieżce. Te chwile z duszą na ramieniu z nawiązką wynagrodził nam nocleg. Spędziliśmy go na odizolowanej, trawiastej plaży z zejściem do najczystszego naturalnego zbiornika, w jakim miałem okazję kiedykolwiek zamarzać. Tak – zamarzać. Nie wiem, ile stopni miała woda, ale ogrom jeziora, jego czystość oraz cholera wie co jeszcze sprawiły, że po wyjściu byłem pewien, że czas żegnać się z palcami u stóp, a może nawet z czymś znacznie mi droższym. Na szczęście na podorędziu była kuchenka gazowa i cały zapas zupek w proszku. Czystej wody, jak wspomniałem, mieliśmy w bród. Z pedalskich zachwytów wspomnę jeszcze tylko, że lodowata kąpiel w sąsiedztwie Waszego zmęczonego, pijącego wprost z jeziora konia to coś, co każdy kowboj powinien przeżyć, choć może niekoniecznie z innym kowbojem.

Aha – tego dnia udało mi się wreszcie (po 4 pełnych dniach), powiedzmy… skorzystać z wygódki, o ile za wygódkę można uznać naturalnie wydrążony w środku pieniek. Sam proces trwał na tyle długo, że przez resztę wyjazdu już zawsze starałem się mieć pod ręką coś, co chociaż wyglądało jak jabłko. Wierzcie mi, dieta bezowocowa nie zwraca się w Monoglii. Tak, musiałem się tym podzielić.

Ostatni dzionek przywitał nas mocnym słońcem i kolejną kąpielą w Khovsgol. Po ablucjach i innych takich zwinęliśmy się, przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, po czym magicznym sposobem dotarliśmy do hostelu. Nie był to w zasadzie pełen dzień jazdy, ale po drodze naoglądaliśmy się znowu zapierających dech w piersiach krajobrazów, a ostatni kilometr przebyliśmy dzikim, nieposkromionym galopem. Nikt nie miał do nikogo pretensji, było super, a w progu hostelu przywitał nas melancholijny Hiszpan i właściciel przybytku przepraszający, że prysznice jeszcze nie są gotowe. Właściwie mieliśmy to gdzieś, bowiem od pewnego czasu w naszej głowie gościła już myśl, że najwyższy czas urwać się z tego zadupia i liznąć trochę cywilizacji. Następnego dnia mieliśmy udać się w podróż do Ułan-Baator.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?