Zabytki, taksiarze i kaczki

Nasz drugi dzień w Pekinie to typowy klasyk rodem z biura podróży. Wstajemy rano, następnie wyprawa do świątyni Yonghegong (wciąż wydaje mi się, że słynie ona z dużego gongu, ale tak naprawdę to po prostu jedna z najważniejszych świątyń buddyjskich na świecie), a potem ¾ cholernego dnia spędzone w Zakazanym Mieście.

Przyznam, dawny pałac cesarski ma swój klimat, który da się już odczuć na Placu Niebiańskiego Spokoju (który ze spokojem, jak wiemy, ma niewiele wspólnego). Całość robi monumentalne wrażenie, zwłaszcza w zestawieniu z ogromną ilością ludzi kręcącą się dookoła. Mimo to, Zakazane Miasto to nic innego jak kompleks następujących po sobie placów, obwarowanych zdobnymi murami i pagodami, różniącymi się od siebie zaledwie paroma detalami. Całość ciągnie się niemal w nieskończoność, stanowiąc idealne miejsce do tego, by obsadzić w niej jakąś grę komputerową polegającą na zabijaniu kolejnych bossów. Ostatni z nich – klasycznie – musiałby być zdecydowanie mniejszy niż pozostali, bowiem najciekawszy, bardzo kameralny plac znajduje się na końcu kompleksu. Jest to malowniczy ogród, upstrzony skałkami, dużymi wersjami drzewek bonzai i tego typu szajsem. A wszystko to w złocie i czerwieni. No fajnie, ale ile można.

Pod Zakazanym Miastem

Chyba moja ulubiona miejscówa w Pekinie*

Za Miastem mamy jeszcze jeden ogród, który – tak po prawdzie – spodobał mi się znacznie bardziej niż pozostałe części kompleksu. Duże wrażenie robi zwłaszcza spora pagoda zbudowana na wzniesieniu, z której można objąć wzrokiem nie tylko Zakazane Miasto, ale także inne, malownicze przyległości. Do tego jakieś tam bramki czy inne portyki i cały ten shit, który wydusza tlen z płuc studentów architektury na całym świecie. Jest spoko, warto zobaczyć i w ogóle.

Zwłaszcza, że przy tym wszystkim można udać, że wsadza się palec z nos Mao Tse-Tungowi.

Po wycieczcie mocno zgłodnieliśmy, a że byliśmy w Pekinie, to doszliśmy do wniosku, że czas na typową dla tego miasta potrawę: kaczkę po pekińsku. Tu mieliśmy dość zabawne przejście, które ujawniło, że nadal jesteśmy frajerami.

Po wybraniu rikszy poprosiliśmy naszego kierowcę, aby zabrał nas do restauracji, gdzie serwują owo danie. Ten tylko kiwnął głową i ruszył z kopyta, zanim zdążyliśmy w ogóle pomyśleć o tym, by spytać o cenę. Co może się stać, pomyśleliśmy, przecież nie naciągnie nas na 100 yuanów. A jednak. Skurwiel zakończył kurs, po czym zażądał kwoty tak astronomicznej, że Sknerus McKwacz dostałby zeza rozbieżnego. Pełni słusznego gniewu udaliśmy debili i wręczyliśmy mu 1/3 tej kwoty, na co taksiarz zareagował jeszcze większym oburzeniem niż nasze. Pokrzyczeliśmy, postraszyliśmy się wzajemnie policją, po czym matoły z Polski dopłaciły trochę kasy i uciekły z miejsca zdarzenia, ścigane gromami ciskanymi z oczu urażonego naciągacza. Jak się oczywiście okazało, restauracja do której nas zawiózł była nieczynna, a kaczka po pekińsku tak samo nieosiągalna jak przed zajściem.

Co tam, powiedzieliśmy sobie, przecież to PEKINmuszą ją serwować wszędzie. Ehe – ta, jasne. Dwie kolejne restauracje odprawiły nas z kwitkiem, więc pokonani przez głód zatrzymaliśmy się w kolejnej. I wtedy ostatecznie się zaczęło.

Z jednej strony – dostaliśmy najlepszą zupę rybną pod słońcem; z drugiej – w tej właśnie chwili O. dopadły konsekwencje dnia poprzedniego. Konsekwencje owe przybrały radosną formę torsji i niekontrolowanych wymiotów, dokonywanych przed frontem lokalu, w którym spożywaliśmy kolację. Sami sobie wyobraźcie minę właściciela restauracji, przed którą biały człowiek właśnie opróżnia żołądek ze wszystkiego, co jadł w ciągu ostatnich dwóch dni (włącznie z częściami owadów).

Zjedliśmy ile mogliśmy, niechcący obraziliśmy kelnerkę oferując jej napiwek (dogoniła nas na ulicy), zapakowaliśmy O. w kolejną rikszę i pędem pognaliśmy do hotelu, gdzie złożyliśmy chorą do łóżka. Poszliśmy spać ze stosunkową pewnością, że następnego dnia mnie i M. czeka wyłącznie męski wypad. Nie myliliśmy się.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?