W tę i we w tę na dwóch kółkach
Katie Melua śpiewa o tym, że w Pekinie jest 9 milionów rowerów. Stawiam na to, że pomyliła się o rząd wielkości. Zapomnijcie o Amsterdamie z jego nędznymi ścieżkami rowerowymi, koszykami i kaskami dla frajerów. W Holandii rower jest ważną częścią kultury, kształtującą wiele z jej aspektów, włączając w to nawet modę. W Chinach idą o krok dalej – rower w Pekinie jest jak ubranie: sporo ludzi nie zwraca nań większej uwagi, ale raczej nikomu nie przyjdzie do głowy, że można go w ogóle nie mieć. In fact, niektórzy ludzie mają TYLKO ubranie i rower, na którym potrafią spać w jednej z licznych pozycji, z której każda bez wyjątku u normalnego człowieka gwarantuje momentalny kręgozmyk.
I teraz proste ćwiczenie myślowe, w którym posłużę się analogią z naszą kochaną Polską. Jeszcze kilka lat temu szybki internet był u nas luksusem, a żeby pograć w coś w kilka osób szło się do kawiarenki. Teraz stały dostęp do sieci to w zasadzie standard, a kawiarenki internetowe poznikały, utrzymując się tylko w mniejszych miastach. Per analogiam, zastanówcie się teraz, jak łatwo jest wypożyczyć rower w Pekinie.
To miasto w zasadzie w całości podporządkowane jest ruchowi (moto)rowerowemu. Pasy dla cyklistów zajmują minimalnie 1/3 całej powierzchni jezdnej i są dokumentnie zapchane od świtu do zmierzchu, podobnie jak parkingi rowerowe. Na każdym rogu znajdziecie warsztat, w którym za grosze wymienią Wam oponę, a nowy rower wyposażony niczym na Tour de France da się tam kupić za 1/10 ceny europejskiej. Zapomnijcie jednak o tym, by bez problemów wypożyczyć sprzęt podobnej klasy. Sama idea jest dla Chińczyków tak dziwna, że jej wytłumaczenie zajęło mi i M. jakieś 30 minut i to nie tylko dlatego, że angielski drugiej strony sprowadzał się głównie do „yes” i „no” (przypominam, że to były czasy sprzed Olimpiady).
Można by zadać pytanie: skoro rowery są na miejscu tak tanie, to czemu po prostu ich nie kupiliście? Odpowiedź brzmi – bo byliśmy bezmózgami. Kiedy teraz o tym myślę jest dla mnie oczywiste, że było to najlepsze rozwiązanie. Ale ok – popełniałem w życiu głupsze błędy, będę jeszcze o nich pisał.
Wreszcie, po negocjacjach, które ciągnęły się jak smarki trzylatka, ruszyliśmy z M. w miasto na czymś, co nawet w kategoriach studenckich nie mogłoby być uznane za przyzwoity rower. Rzęchy skrzypiały tak, jakbyśmy z każdym obrotem korby odrobinę uchylali wrota piekieł, a w przypadku zgubienia przez nas drogi wystarczyło wrócić po zastawianej przez nas ścieżce z rdzy, kurzu i martwych insektów. Niemniej, szybko wtopiliśmy się w tłum i przekonaliśmy się, że te teoretyczne 9 milionów właścicieli rowerów się nie myliło – jest to zdecydowanie najwygodniejszy środek komunikacji w stolicy Kraju Środka.
Trudno nasz trzeci dzień pobytu nazwać odpoczynkiem. Większość czasu zajęły nam podróże to-and-fro na dworzec kolejowy, na którym mieliśmy kupić bilety do Chongquing – miasta, które do tej pory niezwykle pozytywnie kojarzy mi się w wypruwaniem żył, skrajnym zmęczeniem, szczurami i Starbucksem (o tym trochę później).
Dworce kolejowe w Pekinie to miasta same w sobie. Setki ludzie stoją w kilkusetmetrowych kolejkach do dziesiątek kas, z których tylko jedna lub dwie obsługiwały w owym czasie klientów anglojęzycznych (podobno po Olimpiadzie to się zmieniło). Kupno biletu również jest jedyną w swoim rodzaju przygodą, bowiem ludzie odpowiedzialni za ich sprzedaż traktują człowieka tak, jakby od urodzenia mówił po Chińsku, w związku z czym najpierw dostaliśmy bilet do Choing, a następnie do Chung-kang czy innego zadupia. Wymiana wiązała się oczywiście z kolejnym odstaniem swego, ewentualnie z dyskusją z komitetem kolejkowym, z uporem debila nie przyjmującym do wiadomości faktu, że biały człowiek nie szprecha po ichniemu.
W tym czasie O. umierała w pokoju hotelowym robiąc sobie okazjonalne wycieczki do toalety (często) lub do sklepu po coś do picia (raczej rzadko). Kiedy wreszcie, umęczeni jak opos po leśnej libacji, wróciliśmy z M. do hotelu, O. wyglądała, a także prawdopodobnie czuła się, lepiej od nas. Oto, jak dworzec kolejowy (i to niekoniecznie polski) potrafi uprzykrzyć człowiekowi życie bardziej niż biegunka.
*zdjęcie autorstwa M.
„wte i wewte” lub „w tę i we w tę”:p
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=108
Dziękować 🙂
To ja chcę do Pekinu! czemu u nas nie może być podobnie, gdyby wszyscy zaczęli przesiadać się na rowery, o ile nasze miasta byłyby piękniejsze, czystsze, bardziej przejezdne? Może my rowerzyści powinniśmy zacząć masowo drażnić kierowców, żeby sami zaczęli się przesiadać na jednoślady. pozdrawiam
Nie wiem, czy taki ruch rowerowy, jaki obecnie jest w Pekinie (wyjechaliśmy stamtąd tydzień temu) to wymarzona sprawa. Ja wolałbym go uniknąć ;).