Statkiem przez mgłę

Myszy (czy też szczury – nigdy nie wiedzieliśmy żadnego na tyle długo, by zyskać pewność) obudziły się po zapadnięciu nocy. Gdzieś w ciemności coś zaskrzypiało (potem O. raportowała, że bez wątpienia była to wspomniana już szafka z kapokami, jako że – z niezrozumiałych dla mnie przyczyn – wybrała dolną pryczę), coś innego pisnęło, a następnie zapadła cisza, przerywana tylko naszymi krótkimi oddechami. Kiedy wydawało się, że koszmar minął, coś zakotłowało się na podłodze, jeden z plecaków się poruszył i dalej było już z górki: włochate gnojki nie dawały nam spać przez większość nocy, zapamiętale wygryzając sobie nawzajem okruchy, które zaścielały podłogę kabiny aż po kostki.

Oczywiście, do wszystkiego idzie się przyzwyczaić, zwłaszcza kiedy człowiek wreszcie ma możliwość się wyspać – nawet na pryczy, na której wcześniej najprawdopodobniej uprawiały seks dwa bardzo spocone piżmaki. Kolejne dwie nocy spędziliśmy naprzemiennie na wsłuchiwaniu się w zapchloną ciemność oraz na przerywanym co głośniejszymi piskami śnie. Było w pytę.

Klasztor na Mekongu*

Jedna z licznych mijanych świątyń na rzece

Co z dniami? No właśnie.

Cały clue naszego rejsu po Jangcy miał polegać na tym, że podczas pięknych, słonecznych dni mieliśmy podziwiać cudowne krajobrazy środkowych Chin. Z podziwiania gówno wyszło, bowiem: raz – przez niemal cały rejs nad rzeką zalegała gęsta mgła, w której ledwo mogliśmy poznać siebie nawzajem; dwa – podróż statkiem wypływającym w nocy dawała nam gwarancję, że wszystkie najfajniejsze rzeczy również będziemy mijać już po zmroku; trzy – okazało się, że wyjście na pokład widokowy jest płatne. Z tą ostatnią przyczyną poradziliśmy sobie dość szybko, bowiem doszliśmy do wniosku, że nawet za cenę oszczędzenia kilku yuanów nie jesteśmy w stanie spędzać dni pod pokładem. Płatny deck miał to do siebie, że nikt poza nami nie chciał na nim przebywać, co też skwapliwie wykorzystaliśmy. Już pierwszego dnia wlaliśmy tam w siebie butelkę wina Greatwall, kupioną zapobiegliwie przez M. Mimo, iż alkoholu starczyło nam co najwyżej na lekki rausz, dzień jakoś nam zleciał.

Po nim nastąpił kolejny, z którym przyszłoby zmierzyć się nam kompletnie na trzeźwo, ale na szczęście na pokładzie funkcjonował sklepik m.in. w piwem. Wyciągaliśmy ile się dało z niemrawej pogody i widoków kojarzonych raczej z październikowym Londynem niż z lipcowymi Chinami, gadaliśmy i czytaliśmy książki. Tamę trzech przełomów minęliśmy oczywiście w nocy, podobnie jak kilka co bardziej widowiskowych wodospadów. Używając bardzo naciąganego eufemizmu można powiedzieć, że mogłoby być lepiej.

Rankiem kolejnego dnia zaskoczyła nas następna niespodzianka. Zamieszanie na pokładzie uświadomiło nam, że rejs skończy się wcześniej niż zakładaliśmy. Niemal z radością pognaliśmy po plecaki, strzepnęliśmy z nich szczurze bobki i parę innych niezidentyfikowanych substancji, a następnie udaliśmy się w kierunku trapu.

Prom wysadził nas, można by rzec, in the middle of fucking nowhere. Owo middle było rzecz jasna tak doszczętnie pokryte mgłą, że można by z niej wytwarzać gąbki, więc cokolwiek niepewnie podążyliśmy za tłumem localsów, pakujących się do autobusów. Autobusy okazały się wcale wygodnymi sleeperami, o których wcześniej obiecałem napisać właśnie przy okazji tej podróży, co niebawem uczynię.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcia autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?