Dziewicze orgazmy w Guilin

Guilin to standardowy przykład miasteczka turystycznego, nastawionego w 100% na wypompowanie z odwiedzających jak największej ilości kasy. Nie mówię jednak, że to źle. Oferta hosteli przyprawia o zawrót głowy, przeróżne bary i dyskoteki kuszą szeroką ofertą drinków i głośną muzyką, a zatrzęsienie sprzedawców pamiątek sprawia, że o ceny przeróżnych wsiowych dupereli można targować się w nieskończoność. Wszystko to z kolei rozłożone jest nad malowniczą (ale bardzo zatłoczoną) rzeką, i otoczone przez monumentalne formacje skalne, które nie raz widzi się w katalogach biur podróży. Słowem – bajka dla kogoś, kto chce odsapnąć kilka dni i nie musieć wozić tyłka w śmierdzącym jak pacha górnika pociągu.

Guilin

Typowa ulica w Guilin*

Ten etap rozpoczęliśmy od zwiedzania miasteczka. Mieliśmy jeszcze pół dnia, więc rozlokowaliśmy się w jednym z licznych hosteli, zbudowanych na modłę zachodnią (pokoje na górze; bar na dole), a następnie ruszyliśmy na rekonesans połączony z odhaczaniem zamówionych przez rodzinę i znajomych pamiątek.

Pod koniec dnia w naszych plecakach wylądowało po pół tuzina przeróżnych pałeczek (sam kupiłem sobie rozkręcany zestaw „podróżny” z drewna tekowego), parę klasycznych, chińskich kapeluszy, których nikt z nas już nigdy później nie włożył, a także – na oko – jakieś 10 kg przeróżnych gatunków herbaty, w tym przesławna herbata kwiatowa (wiecie – zalewacie pączek kosztujący wówczas ok. 5 dolców, on się rozwija i wygląda, pijecie herbatę smakującą jak siki osła, który najadł się czereśni, a potem wywalacie całość – money well spent) czy biała, której w 2007 roku próżno było szukać u nas w kraju.

Po zakupach znaleźliśmy sobie miejsce w którymś z licznych barów, a następnie zbombowaliśmy się jak dziki specjałami o nazwach takich jak funky monkey czy virgin’s orgasm. Dzięki happy hours na zasadzie „dwa w cenie jednego” sprawiliśmy, że jakaś dziewica miała naraz co najmniej cztery orgazmy.

Wieczorny spacer po bardzo klimatycznym wybrzeżu odbyliśmy do rytmu Kanikuł zespołu Bum, serwowanego przez DJ’ów w co drugiej tańcbudzie. Jak łatwo się domyślić, było to efektem przebywania na miejscu całej rzeczy turystów z Rosji, których można było dostrzec (a czasem także poczuć) z kilometra.

Guilin nocą

Nocą też było ładnie*

A potem… cóż – w życiu każdego backpackera przychodzi moment, kiedy gung-bao chicken z ryżem zaczyna smakować jak tektura, a podziwianie przepływających łódek wśród hord innych turystów i komarów na moment traci swój urok. W związku z tym udaliśmy się do centrum miasteczka, spożyliśmy po zestawie z KFC (teraz myślę sobie, że mogliśmy przynajmniej darować sobie kolejnego kurczaka – przez ulicę był Burger King), a następnie ja i M. zaszyliśmy się na dwie godziny w capiącej ścierą kawiarence internetowej, gdzie machnęliśmy kilka maili, a następnie odbyliśmy bardzo zaciętą bitwę w Warcrafta 3. O ile dobrze pamiętam, M. wygrał, skubaniec.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcia autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?