Chwila sławy w Bago

Bago nie jest specjalnie dużą miejscowością, a ponadto sama w sobie oferuje turystom tylko zakwaterowanie i stosunkowo strawialne jedzenie. To, co stanowi o atrakcyjności tej lokalizacji, to fakt, że okolica upstrzona jest klasycznymi, wymalowanymi na złoto pagodami, a także całą masą innych buddyjskich pierdoletów.

I tak, po zaledwie pojedynczym zgubieniu się, odwiedziliśmy siakieś-coś w stylu wielkiej hali przyjęć, stupę znajdującą się naprzeciwko i sporawy posąg czterech Buddów, z których każdy gapił się cierpliwie w innym kierunku. Na drugi ogień poszła jedna z dwóch okolicznych leżących postaci wszechobecnego bóstwa. Co ciekawe, zrobiła na nas wrażenie na tyle duże, że gotowi byliśmy ją uznać za główną atrakcję okolicy, opisywaną zresztą w przewodniku Lonely Planet. Pierwszy raz na wyjeździe okazałem się jednak osobą, która ma problemy z rozumieniem tekstu czytanego (drugi raz, o wiele bardziej brzemienny w konsekwencje, miał miejsce dnia następnego). Okazało się bowiem, że dosłownie kilkaset metrów dalej, na kamiennych, bogato zdobionych poduchach, rozwalił się prawdziwie gargantuiczny Budda, otoczony nie tylko przez liczne standziki z przeróżnym badziewiem, ale także przez niezwykle liczną świtę wyznawców.

Wyznawcy owi okazali się szybko największą atrakcją, a w przeciągu kolejnych 30 minut, także największym utrapieniem naszej białej piątki. No – była jeszcze pani, która wymagała od nas biletów, ale na to i tak byliśmy przygotowani (na cały region Bago obowiązuje ogólny bilet wstępu, który kupicie w najważniejszych miejscach za równowartość 10 dolarów – warto go unikać, bowiem kasa z niego idzie w całości do rządu).

Azjaci mają to do siebie, że standardowo są nieśmiali w stosunku do turystów. Jak w każdym narodzie, zdarzają się jednak jednostki wybitne, które potrafią za sobą pociągnąć rzeszę tłumów. Ku naszemu zaskoczeniu, pod wielkim, kamiennym skurwielem taką jednostką okazał nieszczególnej urody transwestyta, przyodziany w szatę w kolorze dzikiej fuksji i obdarzony uzębieniem uporządkowanym niczym płot po wiejskiej zabawie. Ze zmanierowaniem charakterystycznym dla azjatyckich przedstawicieli tej szczególnej mniejszości seksualnej spytał nasze dziewczyny, czy nie zechciałyby zrobić sobie zdjęcia z nim/nią oraz grupą jego przyjaciół. I wtedy pękła tama.

Bago - leżący Budda nr 2

… i leżący Budda nr 2 – tym razem pod namiotem

Kiedy bowiem jednostka wybitna odważy się zagadać, wszystkie inne jednostki najwyraźniej momentalnie zamieniają się łbami z ławicą śledzi, po czym z uporem właściwym tejże prą do przodu, by tylko nie zostać w tyle za stadem. W efekcie Europejczyk przez 5 minut nieźle bawi się pozując do zdjęć z coraz to nowymi zainteresowanymi, po kolejnych 10 zaczyna wyraźnie mieć dość, a po 30 patrzy już tylko, jakby tu dyskretnie spierdolić. Problem w tym, że nie wypada, w związku z czym trzeba stać, błyskać sztucznym uśmiechem i modlić się do pobliskiego Buddy, by tych cholernych skośnych wreszcie szlag trafił. Kiedy więc wreszcie rwąca rzeka nowopoznanych przyjaciół zamieniła się w ciurkający strumyk, pojedynczo zaczęliśmy umykać w kierunku wyjścia. Udało nam się wydostać z budynku, ale wielki Budda był dla nas bezpowrotnie stracony.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?