Seksistowska Mahazedi Pagoda

Zszokowani nowo nabytą popularnością, ale i zadowoleni, następne 30 minut poświęciliśmy na odpoczynek i zwiedzanie okolicznych bazarów. Potem znowu wsiedliśmy na skuterki i spokojną, wiejską drogą pojechaliśmy w stronę kolejnej świątyni.

Mahazedi Pagoda ma tę ciekawą cechę, że jest to jedna z nielicznych, wysokich stup, na którą można wejść. Nie jest to wielkie wyzwanie, ale osoby pozbawione pewnej szczególnej cechy fizycznej nie są dopuszczane na szczyt ze względów religijnych.

Cechą tą jest penis.

Tak, dobrze czytacie – ta ze wszech miar tolerancyjna religia, jaką jest buddyzm, wciąż (zwłaszcza w bardziej ortodoksyjnych odmianach) ma problem z kobietami i ich obecnością w konkretnych miejscach czy podczas niektórych obrzędów. Sytuacja ta powolutku się zmienia, zwłaszcza za sprawą samych zainteresowanych, nie do końca rozumiejących chociażby to, dlaczego damska ręka nie może przykleić złotego listka do posągu Buddy, a męska już tak. Kobiety – nawet te starsze – buntują się przed taką niesprawiedliwością, jednakże prawdopodobnie jeszcze sporo szczurów przez Rangun przebiegnie, zanim sytuacja ulegnie zmianie.

Tak czy owak, Mo. i Ma. były niepocieszone i strzeliły nawet średniej wielkości focha, kiedy ja i M. okazaliśmy się szowinistycznymi męskimi świniami decydując, że skorzystamy z prawa przyznanego nam przez złotego mizogina. Ścigani nienawistnymi spojrzeniami wparadowaliśmy na górę, jednocześnie ignorując nawoływania strażniczek (tak – STRAŻNICZEK), że za fotografowanie należy się dodatkowa opłata. Screw that, pomyśleliśmy, przecież i tak za nami nie wejdą. Tym samym dyskryminacja płciowa stała się naszą główną bronią w walce z głupimi opłatami, a religia znów pokonała reżim. Natomiast ja i M. wzbogaciliśmy się o kilka zdjęć lasów nakrapianych złotymi plamami świątyń, choć na żywo całość wyglądała zdecydowanie lepiej niż na zdjęciach.

Po przegranej walce o równość płci nadeszła pora na dogrywkę, kiedy moja B. postanowiła samodzielnie dosiąść małolitrażowego rumaka śmierci, a następnie dojechać na nim do kolejnej pagody. Wstyd przyznać, że początkowo nie wierzyłem w sukces tego przedsięwzięcia, a moje myśli momentalnie zaczęły krążyć dookoła zagadnienia lotniczego transportu zwłok.

Pierwsze chwile ścięły mi krew w żyłach, ale wtedy B. nagle odkryła instytucję hamulca i potem poszło jej już jak z płatka. Kiedy dojechaliśmy do ostatniego punktu programu na ten dzień, była zachwycona i chciała jeszcze, pomimo szybko zapadającego zmroku. Jej entuzjazm tak mnie zdekoncentrował, że zgubiliśmy resztę grupy. Jako, że mieliśmy serdecznie dość zwiedzania okolic wysokich, spiczastych, pomalowanych na złoto budowli, następną godzinę spędziliśmy na romantycznym spacerze wśród standów z wieczornymi zakąskami, z których tylko niektóre pachniały jakby coś na nich zmarło. Po opędzlowaniu kilku podejrzanych zakąsek, a także jednej wyjątkowo dobrej (świeży kokos zawinięty w naleśnikopodobne ciasto), znaleźliśmy wreszcie M. i spółkę, załadowaliśmy się na skutery i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Nie muszę chyba dodawać, że oczywiście znów się zgubiliśmy, a następnie prawie zginęliśmy wykonując manewr zawracania. Grunt, że wieczór spędziliśmy na dachu naszego hotelu, popijając napoje wyskokowe i śmiejąc się ze mnie, jako że tuż przed libacją udało mi się zapłacić za zakupy, a następnie zostawić je w sklepie. Jeśli jednak to miał nie być mój dzień, to sam nie wiem, jak nazwać ten, który nastąpił nazajutrz.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?