Tygrysy i nosorożce w Khao Yai

Kolejny dzień rozpoczęliśmy z bólem krzyża i zaczątkami wilka, spowodowanymi spędzeniem całej nocy na zimnych jak spojrzenie Hitlera kamieniach. Nie dziwota, że wstaliśmy o 5:00, choć tak naprawdę głównym powodem był rozkaz wymarszu wydany przez M. Celem była wieża widokowa, z której – jak obiecywała parkowa broszura – mieliśmy dostrzec tygrysy, słonie, a może nawet nosorożca. Oczywiście, jak zwykle w takich przypadkach bywa, przez godzinę udało nam się uwiecznić na zdjęciach ledwo widocznego tukana (na zrobionej fotografii symbolizowanego przez dwa żółto-pomarańczowe piksele) oraz ogon jakiegoś większego gada, który nie raczył pojawić się w całej okazałości.

Khao Yai National Park

O makakach nawet nie wspominam, bo wszędzie ich pełno…

Nie zrażeni tym niepowodzeniem, ale już po śniadaniu, ruszyliśmy na trekking z przewodnikiem. Trekking okazał się pięciokilometrową i trzygodzinną przebieżką, podczas której D. udało się wpaść do rzeczki, a ja zgubiłem but. Do sukcesów zaliczyliśmy natomiast widzianego z daleka gibona oraz gwóźdź programu w postaci jednego z rzadziej widywanych przedstawicieli parkowej fauny, to jest… dzikich kurczaków (wow), które praktycznie zwiały nam spod nóg. Do tej pory nie jesteśmy pewni, czy ktoś natenczas nie robił sobie z nas (nomen-omen) jaj i nie podstawił nam po prostu kur hodowlanych, żebyśmy nie narzekali. Niemniej, pomimo ewidentnego braku tygrysów (te są główną atrakcją w Khao Yai) i równie ewidentnego przesytu wszędobylskich pijawek (jedną znalazłem na sobie dopiero wieczorem), ze spaceru wróciliśmy zadowoleni, zwłaszcza że powrót nastąpił za pomocą klasycznego stopa.

Po krótkim odpoczynku i kolacji (spożytej w pozycji obronnej z racji tego, że w zasięgu wzroku znowu pojawiły się podejrzane jelenie) ustaliliśmy, że to nie koniec atrakcji na dziś. Nie będąc pewni legalności tego, co robimy, zapakowaliśmy się do samochodu tuż po zapadnięciu zmroku i wyruszyliśmy na przejażdżkę po nieoświetlonych drogach parku. Część trasy przebyliśmy na tzw. „samobójcę”, to jest z wyłączonymi światłami, jednak nawet to nie sprawiło, by na drogę wyskoczył fotogeniczny tygrys. Ostatecznie, po godzinie jazdy, natknętliśmy się na zdezorientowanego węża, który najwyraźniej przechodził przez jezdnię. Nie będąc pewnymi tego, czy gad aby nie jest jadowity, zerkaliśmy na niego z zachwytem zza bezpiecznie zamkniętych szyb. Po tym, jak zielonkawy ogon zniknął w krzunach uznaliśmy, że starczy wrażeń na dziś. W pełnej glorii i chwale wróciliśmy do obozu, by noc przespać… w samochodzie. Tylko D. się wyłamała, bowiem – spryciara – dysponowała dmuchanym materacem.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?