Okolice Khon Kaen, czyli węże, dzieci i słonie

A wracając do samej wyprawy: do Khon Kaen dojechaliśmy bez przeszkód; podobnie sytuacja miała się z wybranym przez nas hostelem – Lonely Planet wskazywał, że stoi przed nim plastikowy tyranozaur – tak też było w istocie. Tyranozaur zresztą nie stał (i zapewne robi to nadal – duży, plastikowy tyranozaur to nie jest rzecz, której łatwo się pozbyć) na miejscu bez przyczyny. Cała środkowa część Tajlandii usilnie stara się bowiem jawić jako raj dla wielbicieli gadów kopalnych, w mojej skromnej opinii niezbyt umiejętnie maskując w ten sposób fakt, że właściwie nie ma do zaoferowania nic ciekawszego.

Przykładem potwierdzającym powyższą supozycję okazała się być Bhan-gok Sa Nya, czyli miasteczko szczyczące się tytułem „wioski węży„. Podobnie jak zapewne Wy, my wyobrażaliśmy sobie, że na ulicach stoją klatki z syczącymi gadami, a w sklepach sprzedawana jest głównie surowica i broń palna, niezbędna do operacji skrócenia sobie mąk po ugryzieniu. Rzeczywistość okazała się bardzo rozczarowująca. Na niezbyt dużym, ogrodzonym terenie w pewnym oddaleniu od właściwego miasta miejscowi pobudowali małe, zapuszczone zoo, gdzie główną atrakcją jest bardzo pobudzony rosomak. Pobudzony, dodam, jeśli odpowiednio celnie rzucić go kamieniem. Niemniej, kobrę królewską widzieliśmy, a ta nawet dla nas zatańczyła, więc wycieczka w jakimś tam stopniu się opłaciła, nawet jeśli największą ekscytację wzbudziły w nas niezwykle wolno kopulujące legwany.

Bhan-gok Sa Nya

Konkretna, acz nieco znudzona kobra

Zdecydowanie ciekawsze atrakcje „zaliczyliśmy” dopiero dnia następnego, kiedy to nieco zniesmaczeni samym Khon Kaen postanowiliśmy udać się na jednodniowy wypad do położonego nieopodal parku narodowego… do którego ostatecznie nie weszliśmy. Ale po kolei.

Pierwszy przystanek, dosłownie kilka kilometrów za miastem, miał charakter zatrzymania się z czystej ciekawości. Tuż przy drodze rozstawiona była scena, na której, poprzebierana w jakieś krepinowe szmatławce, tańcowała rozradowana dzieciarnia. Całej imprezie towarzyszył rzecz jasna tłum ludzi, na czele z jakimś generałem albo chuj wie kim; oraz całą masą spoconych urzędników w niebieskich koszulkach z krótkim rękawem. My, niepozorni turyści z Polski, chcieliśmy tylko popatrzeć. Szybko jednak w tłumie wypatrzył nas aktywny konferansjer, najwidoczniej widzący białych pierwszy raz w życiu. Nie minęły 2 minuty, jak siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, tuż obok uśmiechającego się generała, a cały rząd frajerów w niebieskim został przesadzony do tyłu. Nie minęły 4 minuty, jak skapnęliśmy się, że wdepnęliśmy w niezłe gówno – przedstawienie bowiem dopiero się zaczynało, a my nie tylko ni w ząb nic nie rozumieliśmy, ale nawet nie mieliśmy jak dyskretnie się ulotnić.

Okolice Khon Kaen

Zabawa na całego, generał podjarany

Z pomocą przyszła, jak to często bywa, lokalna chęć orżnięcia turystów. Jeden z miejscowych, korzystając z chwili przerwy w dziecięcych zaśpiewach, zaproponował nam odwiedziny na swoim stoisku, gdzie zapewne oferował niezwykle atrakcyjne towary w rodzaju ryżu na wagę czy breloczków w kształcie kutasa. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, jakie zacne dobra przeszły nam koło nosa, bowiem bardzo szybko zgubiliśmy ogon, po czym zorganizowaliśmy sobie odwrót w kierunku Hiluxa, a następnie spierdoliliśmy w te pędy, aż się za nami zakurzyło.

Litościwie pominę natomiast relację z dwóch dodatkowych „atrakcji”, jakie tego dnia zaliczyliśmy, bowiem naprawdę nie ma o czym opowiadać. Dość powiedzieć, że okolice Khon Kaen muszą jeszcze sporo nauczyć się o tym, jak właściwe wykorzystywać odkryte na miejscu skamienieliny. Na początek mogą na przykład używać do tego celu mniej plastiku i – na oko – kitu do okien.

To natomiast, co ostatecznie „zrobiło nasz dzień”, jak zwykle spotkało nas przez przypadek. Tym czymś był oswojony słoń, stojący spokojnie przy drodze i bardzo efektywnie pochłaniający kolejne krzaczory. Mijaliśmy go w sumie dwa razy, ale dopiero za drugim razem D. była wyposażona w (perfidnie ukradzioną w celu uwiedzenia wielkiego ssaka) kiść miniaturowych bananów. Uwiedzenie przeprowadzone zostało szybko i skutecznie – słoń zapewne znalazłby się na samochodowej pace, gdyby tylko na miejscu nie pojawił się właściciel zwierzęcia. Starszy Taj najpierw obczaił nas nieprzychylnie, ale potem oporządził słonia przy nas, co prócz walorów edukacyjnych niewątpliwe posiadałoby również walory estetyczne, gdyby nie fakt, że pod koniec słoń spektakularnie się zesrał.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?