Pszczółki, kwiatki i słoniki, czyli trekking pod Chiang Mai

Dwudniowy trekking, który wykupiliśmy dzień wcześniej zaczynał się, jak to trekking, dość wcześnie. Koło 7:30 byliśmy już upchnięci jak sardyny w standardowej półciężarówce, a towarzystwa dotrzymywała nam spocona francuska rodzina, składająca się z nudnego jak seks ze zmarłym ojca, przerażonej życiem matki i dwójki dzieciaków, z których każde chciałoby być w jakimś miejscu, które nie byłoby północną Tajlandią. Francuzi generalnie nie przeszkadzali nam specjalnie, choć później okazało się, że dość klasycznie nie przyjmują komend w języku innym niż ich ojczysty (poza ojcem), co nieco utrudniało logistykę przejażdżki na słoniach.

Farma Orchidei pod Chiang Mai

Na początku przywitano nas kwiatami…

Podczas wsiadania na ciężarówkę miał miejsce jeden krótki, ale ważny w kontekście dalszych wydarzeń epizod. Mianowicie, przedstawiciel tzw. Policji Turystycznej palnął nam krótką mówkę na temat opium. Francuzi oczywiście uśmiechali się uprzejmie, ni w ząb nie rozumiejąc o co kaman, natomiast nam udało się wychwycić przykazanie aby, w razie gdyby ktoś zaproponował wzmiankowany narkotyk, natychmiast zgłosić tę sprawę do przewodnika. Zapamiętajcie to.

Co się tyczy Policji Turystycznej, to jest to formacja wydzielona tajskiej policji, mająca za zadanie generalnie ułatwiać życie turystom, zwłaszcza w zakresie lania po mordach nieuczciwych handlarzy oraz zachłannych hotelarzy. Jak to się sprawdza w praktyce mieliśmy dowiedzieć się nieco później i, że tak to ujmę, on the hard way.

Po pogadance nasza ciężarówka ruszyła i wkrótce dowiozła nas do pierwszej atrakcji po drodze, jaką była farma orchidei. Z wiadomych względów ja i M. nie byliśmy specjalnie zachwyceni jakimiś pedalskimi kwiatkami i motylkami, jednak dziewczyny dostały krótkiego kociokwiku, a Francuzi z wrażenia prawie zaczęli mówić po angielsku.Wizyta trwała krótko, a na wyjściu udało nam się jeszcze zahaczyć o miejscowy targ, na którym mieliśmy okazję zobaczyć (bo nikt nie odważył się spróbować) obleśny wyrób spożywczy, z którym wcześniej nie dane nam było się zetknąć. Były to ni mniej ni więcej, tylko smażone larwy pszczół, dla wykwintnego smaku podawane razem z częściami plastra, a właściwie w nich. Konkretna przegryzka, o ile zapomnimy na chwilę, że w Europie pszczoły są zbyt cenne, by wpierdalać je garściami w ramach lunchu.

Targ - okolice Chiang Mai

… i pszczołami (czy innymi insektami) pieczonymi w całości

Po orchideach przyszedł czas na najbardziej „amerykańską” częśc wycieczki, to jest na przejazd na słoniach. Dla naszej polskiej braci była to pierwsza atrakcja tego typu, więc byliśmy podjarani jak cyganie u jubilera. Oczywiście, zapał w takich wypadakch opada po pierwszych 10 minutach, bo bo ileż można cieszyć się z tego, że słoń idzie i co jakiś czas podnosi trąbę zabierając nam z rąk mikrobanany. W związku z tym bardzo ucieszyliśmy się z faktu, że ukoronowaniem przejażdżki była przeprawa w klatce nad rwącą rzeką – trwająca co prawda moment, ale za to bardzo klimatyczna, jeśli ktoś lubi zardzewiałe klatki zapieprzające na linie 10 metrów nad ziemią.

Trekking pod Chiang Mai

No dobra – przejazd przez rzekę też był spoko

No a potem… Potem było podejście do wioski, które po 6 godzinach okazało się niezłą katorgą. Nasuwanie ciągle pod górę w 30 stopniach może zmęczyć każdego, a – jak się okazało – u francuskich matek może nawet wywołać łzy. Pomocne okazały się częstsze przystanki, podczas których przewodnik produkował się jak mógł opowiadając nam o miejscowych roślinkach i zwierzętach, ze szczególną lubością koncentrując się na ogromnych stonogach, o których skurwiel wiedział dosłowanie wszystko, łącznie ze zwyczajami kopulacyjnymi. Mimo tego w pewnym momencie sami zaczęliśmy symulować zainteresowanie florą bądź fauną, byle tylko stanąć na moment i odsapnąć. Efektem jednej z takich przerw, której byłem osobistym, kretyńskim inicjatorem, była cała torba podejrzanych, białawych grzybów, które przewodnik zapragnął przygotować nam na kolację. Jak się potem okazało, szczególnie w moim przypadku był to ŚWIETNY pomysł.

Zmęczeni jak grubas na pilatesie dotelepaliśmy się wreszcie do wioski, w której mieliśmy nocować, tylko kątem oka zauważając, że znajduje się ona w całkiem urokliwej okolicy. Grzyby okazały się całkiem smaczne, podobnie jak reszta zaserwowane jedzenia. Wydawało nam się, że to już koniec atrakcji na dzień dzisiejszy, ale – jak to często bywa – gówno wiedzieliśmy.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?