Delirka, udar i sraczka

A skoro o skutkach mowa, to zajmijmy się może długofalowymi efektami opium, o ile za długofalowe można uznać te z nich, które wystąpiły po zaledwie 8 godzinach od zakończenia inhalacji.

Pomijając fakt tego, jak ciężko jest zasnąć posiadając supersłuch, to nie wspomniałem, że w połowie sesji palenia niesławnego opiatu zaczęła mnie nieco boleć głowa. Przewodnik był nieco zdziwiony, jako że opium jest dość dobrze znanym środkiem znieczulającym, czasem nawet permanentnie, i szybko wysnuł wniosek, że ból musi mieć zamocowanie w jakimś silniejszym zjawisku niż zwyczajne przemęczenie. Jako jednak, że po 5 dozwolonych działkach miałem wywalone do tego stopnia, że nawet sparing na ciosy z wieży z Tysonem nie popsułby mojego dobrego humoru, to jakoś zapomniałem o całej sytuacji.

Przyszło mi za to zapłacić nad ranem.

Po pierwsze, punktualnie o 7:00 dostałem klasycznych objawów udaru słonecznego, tj. wzięły mnie kurewskie wręcz dreszcze oraz naszła mnie taka chęć na rzyganie, że ledwo dobiegłem do kibla. Ten właśnie moment wybrały sobie na atak wczorajsze grzyby, które uznały, że skoro z jednego końca leje się jak z rogu obfitości, to drugi koniec powinien to uczcić w sposób tyleż spektakularny, co niezwłoczny. Tym sposobem spędziłem w toalecie (a dokładniej – w wygódce) jakieś 30 minut, grając ze swoim organizmem w osobliwą odmianę gry Prawda czy wyzwanie, przy czym wyzwanie polegało na szybkim zgadywaniu, z którego końca teraz się uleje, a bolesna prawda na tym, że musiałem to robić jeszcze przez najbliższe 6 godzin, tym razem bez udziału ocienionego kibelka.

Następne kilka godzin było bez kitu najgorszymi chwilami mojego życia. Na całe szczęście schodziliśmy z góry, więc mogłem po prostu automatycznie wykonywać kroki, a resztę sił koncentrować na tym, by w samobójczym odruchu nie rzucić się w którąś z mijanych przepaści. Ból i wycieńczenie były nieznośne do tego stopnia, że zamiast ożywczej kąpieli w wodospadzie wybrałem 30 minutową drzemkę na posłaniu z kamieni (sic!), które przygotowałem sobie w oddaleniu od huczącej jak radomska blacharnia strugi.

Jakimś cudem dotarliśmy wreszcie do rzeki, za pomocą której mieliśmy przebyć resztę drogi powrotnej. Na brzegu czekały na nas pontony, wkrótce potem zamienione na bambusowe tratwy, które dość mocno zanurzały się w wodzie po tym, jak się na nie weszło. Paradoksalnie, to ostatnie (a także krótka kąpiel w trakcie spływu) bardzo pozytywnie wpłynęło na mój stan. Po niespełna godzinnym spływie poczułem się nieco lepiej, ale nie do tego stopnia, by po wszystkim jeszcze cokolwiek zwiedzać. W związku z tym przedostania atrakcję trekkingu, to jest zwiedzanie jakiejś tam wioski słynącej z rękodzieła, przespałem pod bambusową wiatą stojącą nieopodal wejścia do sioła. Swoją drogą okazało się, że owa wiata pobudowana jest właśnie w celu ułatwienia ożywczych drzemek, ucinanych sobie przez mieszkańców w najcieplejszą część dnia. Można więc powiedzieć, że nawet zmarnowany w jakiś sposób poznałem część tajskiej tradycji, choć w owym momencie miałem to głęboko gdzieś. Ostatnią atrakcją okazała się jeszcze krótka wizyta na kolejnej farmie tygrysów, gdzie zwierzęta były nieco mniej ospałe niż w Kanchanaburi, ale poza tym faktem nie zachowałem z niej jakichś szczególnie jaskrawych wspomnień.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?