Co robić na Wyspie Królików

Co więc robiliśmy? Na początku wspomniane wcześniej oczywistości: chyba wszyscy skończyliśmy po jednej książce, napatrzyliśmy się do porzygu na pocztówkowe widoczki, zachody słońca i pracujących w pocie czoła rybaków, a do tego kąpaliśmy się praktycznie na okrągło (nawet ja, pomimo ogólnej obojętności na tego typu rozrywki). Do tego graliśmy w Osadników z Catanu, których kartonową, przenośną wersję przygotowałem na takie okazje przed wyjazdem. Wszystko to oczywiście maksymalnie do okolic godziny 21:00, bo po ciemku na wyspie można było co najwyżej wdepnąć w gówno w drodze do wygódki.

Do tego dochodziło jedzenie, choć jego cena dość mocno kontrastowała z kwotą, którą płaciliśmy za nocleg. Do żarcia – poza przekąskami m.in. pod postacią ukochanych przez nas Pringlesów o smaku Lodaed Baked Potato – były tylko trzy typy gotowanych morskich stworzeń, których nazwy zaczynała się na „k”: kalmary, kraby i krewetki. Te z kolei można było dostać na trzech wielkościach talerzy: małym, średnim i dużym. Porcje kosztowały odpowiednio 3, 5 i 7 dolców, ale już najmniejsza sprawiała, że człowiek był pełny przez pół dnia. Potrawy nie były przy tym przesadnie wyszukane czy finezyjnie przyrządzone (krewetki podawane były w całości, z miską sosu pieprzowo-cytrynowego), ale zawsze w stu procentach świeże. Najważniejsze składniki były przywożone co rano w sieciach, a ciekawscy turyści, których byliśmy na miejscu jedyną reprezentacją, mogli podziwiać ich wyładowywanie wprost do garów. Naszymi faworytami szybko zostały krewetki, bo oferowały najlepszą wyżerę przy stosunkowo niskiej ilości pierdolenia się (kraby w tej konkurencji odpadły już pierwszego dnia). Paleta drinków nie była może przesadna, ale miejscowy rum i piwo dawały radę, choć prażące słońce i ceny (np. 8 dolców za butelkę wina) nie pozwalały na przesadę z napojami wyskokowymi.

Rabbit Island - jedzenie

Z krabami było więcej roboty, niż to warto. Ale w końcu mieliśmy czas

No i ostatni highlight, jeśli oczywiście możemy za niego uznać czynność, która zajęła nam jakieś 3 godziny. Mowa o spacerze dookoła wyspy, podczas którego zbieraliśmy muszle (mi udało znaleźć się jedną naprawdę wielką, choć również mocno uszkodzoną. Tak, wiem – to fascynujące), przeczekaliśmy deszcz w przechodniej chacie rybackiej oraz pobieżnie zwiedziliśmy jakiś powojenny bunkier. Pobieżnie, bo – pomimo logicznego przypuszczenia, że nikt nie zostawia min przeciwpiechotnych w środku bunkra – woleliśmy nie ryzykować nagłej śmierci na takim żałosnym zadupiu. Mimo to D. udało się doszczętnie rozwalić już drugie na wyjeździe buty, co zostawiło jej w puli wyłącznie masywne trapery.

Rabbit Island

Takimi widoczkami raczyliśmy się codziennie. CO-DZIEN-NIE…

I to w zasadzie tyle. Chill oczywiście przysłużył się nam wszystkim (w tym niebezpośrednio, bowiem – mając tyle czasu – wreszcie udało mi się zaplanować dokładniej nasze aktywności w Bangkoku), ale ja zdecydowanie byłem najszczęśliwszą osobą w grupie, kiedy 41. dnia wyprawy, o godzinie 7:30, ponownie stanęliśmy na stałym lądzie. Następny wschód słońca mieliśmy bowiem obejrzeć już w Angkorze.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Kambodży lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?