Siem Reap, czyli Egipt w środku Kambodży

Następne godziny naszej wyprawy miały składać się na stosunkowo spokojny dzień tranzytowy.

Autobus (tym razem uzbrojony w luksus pod postacią luków bagażowych) zabrał nas do Phnom Penh, gdzie praktycznie od razu, koło godziny 12:45, przesiedliśmy się w transport do Siem Reap. Posiłek, pod postacią chrupkiego gówna na patykach, zjedliśmy w drodze – do tej pory i tak już nabawiliśmy się wrzodów żołądka od ciągłego wpieprzania krewetek, więc było nam wszystko jedno.

Droga do Siem Reap była tyleż uciążliwa, co malownicza. Na swój sposób. Jazda na północ kraju obfitowała w liczne spływy błotem, które mogliśmy podziwiać przez cokolwiek nieszczelne okna naszego środka transportu. Zabawy było co niemiara, kilka razy trzeba było wysiąść, żeby autokar mógł wydostać się z co głębszych kałuż, a my cieszyliśmy się, że w żadnym z tych wypadków nie była wymagana asysta koparki (po drodze widzieliśmy kilka takich kazusów). Pod koniec podróży okazało się jednak, że nieszczelność nie była cechą wyłącznie autokarowych okien – dzieliły ją z nimi luki bagażowe. Nasze plecaki, wyglądające (i pachnące) tak, jakby ostatnie kilka godzin spędziły na dachu lidera rajdu Dakar, a następnie zostały obficie spryskane moczem słonia, załadowaliśmy w Siem Reap do taksówki i zaordynowaliśmy driverowi, aby zawiózł nasze europejskie dupska do Garden Villa Guest House.

Po drodze rzuciliśmy sobie okiem na samo miasto, którego egzystencja w 100% uzależniona jest od pobliskiego kompleksu świątynnego, znanego na świecie pod nazwą Angkor. Miejscowość zaskakuje dwiema głównymi cechami: czystością (bo przecież turyści syfu nie lubią, choć tą wiedzą najwyraźniej dysponują tylko mieszkańcy tej części Kambodży) oraz wyjątkowo okazałymi hotelami. Te wielkie, luksusowe budowle są w stanie przyjąć setki tysięcy gości rocznie, a stałość Angkoru gwarantuje im nie tylko niezmąconą problemami egzystencję, ale także ciągły rozwój. Można się spodziewać, że za kilka lat w Siem Reap nie będzie już nic innego, choć na szczęście jak na razie wszystkie te „pensjonaty” to kilkupiętrowe, dobrze utrzymane przybytki, a nie kilkudziesięciopiętrowe wieże w stylu cebulacko-egipskim.

Co za powyższym idzie, Siem Reap nie należy do miejscowości o najtańszym zakwaterowaniu w Azji Wschodzniej, podobnie zresztą jak Bagan w Birmie. Niemniej, z odpowiednim wyprzedzeniem, da się tutaj bez problemów znaleźć stosunkowo tani nocleg, o ile jesteśmy gotowi na spanie w spartańskich warunkach. My byliśmy, więc nasza siła woli została nagrodzona – w Garden Villa otrzymaliśmy dość obszerny i schludny pokój, którego jedynym umeblowaniem były łóżka. W bonusie dostaliśmy, rzecz jasna, także hordę gekonów, dbających o bieżącą dezynsekcję. Przy okazji dowiedziałem się, że stworzenia te potrafią na owadziej diecie urosnąć do wcale znacznych rozmiarów. Kiedy wracałem spod prysznica, nad drzwiami naszego pokoju siedział wyjątkowo dobrze odżywiony okaz, wielkości ¾ mojego przedramienia. Okaz ów przestraszył się niestety równie mocno jak ja. Efekt: nie zdążyłem zrobić mu zdjęcia, w wyniku czego nikt później nie chciał uwierzyć w jego istnienie. Cóż, jego strata.

Kolejną premią był fakt, że w tym samym guest housie zakwaterowani byli znajomi M. ze studiów, którzy mniej lub bardziej przypadkiem znaleźli się w tym samym miejscu co my. Tę okoliczność mieliśmy jednak wykorzystać dopiero następnego dnia.

Tak czy owak, następnego poranka mieliśmy udać się do miejsca, na odwiedzenie którego czekaliśmy praktycznie cały wyjazd. Gorzej, że w tym celu mieliśmy wstać o 4:30. Czego się jednak nie robi dla turystycznej podniety…

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Kambodży lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?