Biforek w Bangkoku

Wieczór, który w zamyśle miał być pełen wrażeń, zaczęliśmy dość niepozornie, ale za to odświętnie. Koło godziny 19:00, odstrzeleni jak małpy na święto cyrku, wspięliśmy się po wąskich schodkach do zlokalizowanej nieopodal naszego hotelu knajpy z sushi. Restauracja była niewyględna, ale Ci, którzy trochę jeżdżą po świecie wiedzą, że im mniej blichtru, tym przeważnie lepsze jedzenie (i większa szansa na trzydniową sraczkę). I tym razem zasada się sprawdziła. Zajął się nami sam właściciel, z lekka przerażony faktem, że jesteśmy jedynymi nie-skośnymi klientami w całym przybytku. Poza nami knajpa była pełna Japończyków, którzy przyglądali się nam z surowym zaciekawieniem, z jakim zazwyczaj strażnicy w zoo przyglądają się nowemu, zabawnie umaszczonemu gatunkowi ropuchy.

Jako, że menu było tylko po tajsku i po japońsku, nasze zamówienie uzgodniliśmy bezpośrednio z szefuńciem. Otrzymaliśmy kilka sporych porcji naprawdę dobrego sushi (zaryzykuję stwierdzenie, że najlepszego, jakie jadłem do tej pory), a do tego masę przeróżnych gratisów, przystawek i innych pierdów, które miały sprawić, byśmy dobrze wspominali posiłek. Jak widać, osiągnął swój cel i naprawdę sporo bym dał za to, żebym kilka lat temu myślał o tym, by zapisywać nazwy co lepszych restauracji. To, co mogę napisać w tym momencie, to to, że lokalu należy szukać w bezpośrednim sąsiedztwie Grand Mercure Park Avenue, pomiędzy 22 przecznicą Sukhumvit Rd. a Asoke Rd.

Po zapłaceniu niezbyt wysokiego rachunku ruszyliśmy dalej w świat i bardzo szybko natknęliśmy się na kolejny lokal, tym razem z rodzaju barów. Do wejścia nakłoniła nas dobiegająca z wewnątrz muzyka, będąca – o ile dobrze pamiętam – przyspieszoną wersją Smells Like Teen Spirit Nirvany. Okazało się, że na miejscu gra na żywo rockowy zespół złożony z 4 czy 5 wymalowanych jak członkowie Kiss uroczych Tajek, nakurwiających na gitarach niczym naspeedowany Jimi Hendrix. Rzecz jasna, nawet nie pomyśleliśmy o tym, żeby wyjść, tym bardziej że menu okazało się nawiązywać do tematyki około-polskiej (sic!). Był więc drink nazwany Układem Warszawskim, jako przegryzkę można było wciągnąć pierogi, a do Wyborowej w shotach podawano jako zagryzkę kawałek kiełbasy. Wrażenie było surrealistyczne, ale też dość przyjemne.

W barze zostaliśmy do godziny 2:00 i, choć nie bardzo pamiętam, co właściwie tam robiliśmy, czas nam się raczej nie dłużył. Jednakowoż o 2:00 musieliśmy bez marudzenia wyjść, podobnie jak reszta klienteli. Dlaczego?

Ano dlatego, że Tajlandia, pomimo najwyższego odsetka osób transseksualnych na świecie, bywa w niektórych sprawach bardzo konserwatywna. Jednym z przejawów owej konserwatywności jest to, że alkohol oficjalnie dostępny jest w sklepach do godziny 23:00 (po tej godzinie nikt go nam raczej nie sprzeda); a innym to, że w Bangkoku (i tych częściach kraju, gdzie trochę się imprezuje) kluby i puby oficjalnie funkcjonują tylko do godziny 2:00 w nocy. Po tej godzinie wszyscy trzymający się na nogach goście są grzecznie zapraszani do wyjścia i kontunuowania nocnych rozrywek w innych miejscach.

Zasada ta ma zastosowanie także na południu kraju, choć stricte turystyczny charakter regionu sprawia, że akurat tam jest dość często naginana tak, by nie zniechęcać białych. Niemniej, po 2:00 w nocy w większości tajskich miast człowiek nie ma już raczej czego szukać, chyba że ma ochotę na guza. W większości, ale nie w Bangkoku – tu bowiem funkcjonuje specyficzne klubowe podziemie, o którym warto powiedzieć kilka słów.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?