Korki z lotniska, pociągi z Kijowa

Obudziłem się po 5 godzinach w stanie, który raczej nie wskazywał na wyspanie. Brakującą energię wszyscy uzupełniliśmy całkiem smacznym, pokładowym posiłkiem, po czym półtorej godziny później staliśmy już na płycie lotniska. Rozpoczynała się ostatnia na wyjeździe walka z czasem.

Lądując w Kijowie nie byliśmy pewni, czy w ogóle zdążymy z niego wyjechać tego samego dnia. Nie to, żeby była taka niezbędna potrzeba, ale kasa faktycznie była już na wykończeniu, a ponadto będąc tak (relatywnie) blisko domu nie mieliśmy już ochoty na sztuczne (i nieplanowane) przedłużanie wyjazdu. Głównym problemem była oczywiście informacja odnośnie odjazdów pociągów, która nawet w naszym kraju stoi na wyższym poziomie. Dla mnie osobiście nawigacja po dworcach kolejowych i rozkładach jazdy zawsze była dziedziną czarnej magii, także wszystkie kwestie z nimi związane – z nieodłączną, faszystowską precyzją – załatwiał M.

Zgodnie z informacją, którą jakimś cudem zdobył (pewnie za pomocą tortur), pociąg do Warszawy miał odjeżdżać z Kijowa około godziny 12:30 – my natomiast wyszliśmy z lotniska o 11:00. Szansa, którą widzieliśmy, malała z każdą minutą spędzaną w korku na dojazdówce z lotniska, a była już zupełnie mikra, kiedy o 12:15 wbiegliśmy na halę główną i zobaczyliśmy kolejki do kas, porównywalne tylko z PRL-owskimi ogonkami stojącymi za kiełbasą.

Głupi ma jednak szczęście. Okazało się, że pociąg do Warszawy odjeżdża o 13:40, a my rzutem na taśmę zajęliśmy w nim 4 ostatnie miejsca siedzące. Radości nie było końca, chociaż pod względem zarządzania wydatkowaniem energii praktycznie lecieliśmy już na oparach.

Szczęśliwie nie potrzebowaliśmy wiele więcej. Wagon Intercity z polską obsługą okazał się bardzo wygodny, a leniwe godziny w przedziale urozmaicało nam doczytywanie książek i kontrola paszportowa na granicy (jak zwykle u naszych wschodnich sąsiadów przeprowadzana tak, że równie dobrze mogłoby nią zarządzać stado pijanych szympansów). Jedynym problemem było to, że przed odjazdem nie zdążyliśmy zaopatrzyć się w większe zapasy żywnościowe, w wyniku czego kilkanaście godzin musieliśmy przeżyć na batonikach i herbacie.

Wreszcie, o 6:55, czyli z 10-minutowym opóźnieniem, nasz pociąg zatrzymał się na Dworcu Centralnym w Warszawie, a Wyprawa 2008 formalnie dobiegła końca.

Z racji na mój status związku z O. (nie byliśmy już parą) przeczuwałem, że to był mój ostatni wyjazd w podobnym składzie. Było to trochę smutne, ale z drugiej strony otwierał się przede mną całkiem nowy świat – świat samodzielnej organizacji (i, co ważne, wolny od nazistów). W pełni miałem jednak wkroczyć do niego dopiero za dwa lata, podczas dwuosobowego wypadu na Kaukaz. 21 września 2008, wysiadając z pociągu byłem jednak pewien, że najdalej za rok znowu gdzieś wyjadę. Jak to się bowiem mawia w backpackerskim świadku – koniec jednej wyprawy oznacza początek planowania następnej. Tak było i w tym przypadku.

Indonezja już na mnie czekała.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Ukrainie i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?