Piracki abordaż i inne przygody w Budvie

Najściślej przylegająca do Adriatyku część Czarnogóry cieszy się – moim zdaniem jak najbardziej zasłużenie – dobrą sławą. Od kapryśnej pogodowo reszty kraju oddzielają je góry, dzięki czemu pas od Baru aż po Herceg Novi zazwyczaj skąpany jest w słońcu… i kasie, którą zostawiają tutaj turyści z całego świata. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że wybrzeże Czarnogóry to przede wszystkim plażowisko z drogimi barami i pannami w bikini (tak naprawdę tych ostatnich widywaliśmy zdecydowanie za mało). Ta część kraju wręcz usiana jest starzyzną, którą warto zobaczyć, a w moim osobistym Top10 atrakcji związanych z ruinami i tym podobnym badziewiem, ten odcinek Czarnogóry to praktycznie pierwsza piątka.

Z racji ograniczeń czasowych, naszą przygodę z pasem adriatyckim rozpoczęliśmy od Sveti Stefan. Fakap z samochodem i kilka innych, wcześniejszych opóźnień sprawił, że zdecydowaliśmy odpuścić sobie Bar i Ulcinj.

Sveti Stefan, dla przyjaciół Stefan, to jedna z tych miejscowości, którą każdy kiedyś widział na pocztówce, choć dotyczy to przede wszystkim jej oryginalnej części, położonej na wyspie zabudowanej tak ściśle, że wygląda jak ogromna willa. Niestety, do owej willi raczej dziś nie wejdziecie, chyba że dysponujecie zdolnościami przenikania przez ściany, albo całkiem sporą furą kasy. Istniejąca na miejscu od XV wieku malownicza wioska rybacka, została dłuższy czas temu przekształcona w ekskluzywny hotel, a motłoch w rodzaju standardowego turysty może co najwyżej otworzyć gębę i pogapić się na czyste ściany z przylegającej do kompleksu, kamienistej plaży. O ile oczywiście rzeczony motłoch znajdzie gdzieś miejsce parkingowe, bo jest to trudniejsze, niż się wydaje. Oddzielną sprawą jest pytanie, czy przekształcanie pięknego okazu naprawdę starej architektury w zamknięty kompleks, do którego mają dostęp wyłącznie posiadacze grubego portfela, jest zabiegiem pożądanym społecznie. Większość literatury, że tak to ujmę: przedmiotu wskazuje, że niekoniecznie, choć z drugiej strony trudno nie zauważyć, ze góra prywatnych pieniędzy raczej wyspie służy niż przyczynia się do jej zniszczenia. Jest szansa, że za jakiś czas będziemy właścicielowi hotelu wdzięczni, że utrzymuje go w tak dobrej kondycji, nie tylko finansowej.

Tak czy owak my, jako typowi przedstawiciele tego segmentu zwiedzających, którzy na pięciogwiazdkowe hotele patrzą z mieszaniną pogardy i zazdrości, poleżeliśmy nieco na wspomnianej wyżej plaży, tym samym po raz pierwszy łapiąc trochę słońca. Poza plażowaniem i gapieniem się na wyspę nie ma jednak w Sveti Stefan nic ciekawszego do roboty, więc koło 16:00 zapakowaliśmy lekko zaczerwienione dupska do nagrzanego jak żołnierz po misji Seata i pojechaliśmy do Budvy.

A Budva, moi drodzy, to swoisty fenomen.

Ludzie rozpływają się nad Kotorem czy Dubrownikiem, jednak rzadko kiedy słyszy się, by to właśnie Budva była w jakikolwiek sposób wyróżniona w podobnych relacjach. Tym czasem miasto to oferuje nie tylko wgniatającą w starożytny bruk część zabytkową, która oferuje możliwości wielogodzinnego szwendania się po labiryncie ciasnych, wyjętych wprost ze średniowiecza uliczek, ale także bardzo konkretną scenę klubowo-gastronomiczną, której reprezentanci są ciasno upchani w długim, wąskim pasie przytulonym do brzegu morza.

Budva

Jachty wieczorową porą

My Budvę odkrywaliśmy po mału. Zaczęliśmy koło 16:30 od poszukiwania noclegu w części, która ostatecznie okazała się tak daleko położona od wszystkiego, co w mieście warto zobaczyć, jak to tylko możliwe. Szczęście w nieszczęściu, dzięki temu zeszliśmy miejscowość od rogu do rogu, tym samym poznając ją bardzo dokładnie i zyskując możliwość jej pełnego docenienia. Warto też dodać, że miejsce do spania znaleźliśmy u typa, którego wspólnie ochrzciliśmy mianem Pirata – nie miał może przepaski na oko i papugi na ramieniu, ale jego ewidentną rybacką przeszłość widać było w każdym ruchu i czuć w każdym oddechu. Jego nonszalancki sposób bycia, który można zbiorczo określić jako „filozofia spierdalaj” ujął nas od samego początku prawie tak samo, jak niska cena za nocleg (10 Euro od osoby). To, co nas nie ujęło, to zapach gościa oraz jeszcze jedna rzecz, do której zaraz wrócę.

Budva

A jak jacht się znudzi, to można poszaleć na czymś mniejszym

Po wrzuceniu bambetli do pokoju poszliśmy na dłuuugi spacer, wreszcie lądując na głównym bulwarze spacerowym, gdzie wtranżoliliśmy miejscową plieskavicę, a następnie we wspomnianej wcześniej, starej części Budvy, przylegającej do mariny, w której zacumowane były największe i najbardziej luksusowe jachty, jakie zdarzyło mi się w życiu oglądać. Połączenie kapiącego z ich burt luksusu z niesamowitym, średniowiecznym klimatem umiejętnie oświetlonej starówki sprawiło, że gęby same nam się cieszyły, kiedy człapaliśmy po kamiennych ulicach tej ostatniej, szukając jakiegoś miejsca, w którym z drinkiem w dłoni moglibyśmy w pełni wczuć się w atmosferę miejsca. Cóż, nie można mieć wszystkiego – jachty zobowiązują, a za jednego drinka na budevskim starym mieście zapłacicie tyle, co za noc z Jessicą Albą.

Jeśli jednak jesteście gotowi zrezygnować ze zbyt drogiego alkoholu i zaakceptować fakt, że poza Wami Budvą zachwyca się w tym samym czasie kilka – na oko – milionów innych ludzi, to warto tu wpaść chociaż na jeden wieczór. Do hostelu można wrócić przez wspomniany wcześniej pas klubowo-restauracyjny, gdzie cena piwa nie zmusi Was do sprzedaży nerki, a dodatkowo będziecie mogli sobie kupić tani t-shirt z głupim napisem, który potem będzie Wam wstyd nosić.

Budva

Można się jednocześnie zgubić i umrzeć w ścisku

Możecie też mieć dodatkowe przygody.

Nasza zaczęła się po powrocie do hostelu/pensjonatu, w którym leżały sobie nasze bety. Pirat złapał nas przy drzwiach i poprosił o paszporty, których nie daliśmy mu wcześniej, po czym zaprowadził do swojego pirackiego gniazda i kazał usadzić dupy na pirackich krzesłach. Następnie wyjął piracki długopis i pirackim krojem pisma jął gryzmolić coś na pirackich formularzach, podejrzanie przypominających logi pokładowe. Po zakończeniu tej czynności łypnął na nas złowrogo i krzyknął gromko, na co z zaplecza nadbiegł chłopak (ani chybi majtek)  – na oko 20-letni i kompletnie przerażony faktem, że ma przed sobą aż czterech turystów. Chłopaczek, jak się okazało, miał służyć za tłumacza – Pirat porwał go do tej roli z samej Podgoricy.

Po sprowadzeniu pomagiera, Pirat sięgnął pod stół i wyjął… lustrzankę cyfrową A., którą ta akurat zostawiła w pokoju. Nie przejmując się naszymi przerażonymi minami wytłumaczył, że wziął ją jako zabezpieczenie na wypadek, gdybyśmy nie zapłacili mu za pokój. To powiedziawszy, położył sprzęt obok siebie i spojrzał na nas wyczekująco.  Postawieni przed mało sympatycznym faktem, wyciągnęliśmy dukaty, których jeszcze nam nie brakowało, a w zamian za nie otrzymaliśmy z powrotem aparat i paszporty.

Ten iście piracki sposób załatwiania interesów miał jednak dalszy, równie piracki ciąg. Pirat bowiem zauważył, że nie bardzo podobał nam się fakt, iż zrobił nam abordaż na pokój i grzebał w rzeczach, w związku z czym postanowił załagodzić sytuację. W efekcie na stole wylądowała solidna butelka domowej, mocnej jak szatan rakiji, którą zaczęliśmy wspólnie rozpracowywać w ramach zażegnywania konfliktu. Po czwartym albo piątym kielonie konflikt nie tylko był zażegnany, ale gospodarz ostatecznie uznał nas za swoich, pochwalił za dobre tępo spożywania, a także wytłumaczył, dlaczego Rosja jest zła, a Tito był wielki. Młody tłumacz, już lekko na rauszu, tłumaczył jak szalony coraz mniej składne wypowiedzi obu stron. Wreszcie postanowiliśmy położyć temu kres, wychyliliśmy ostatniego szota i wymówiliśmy się zmęczeniem. Woniejący już mocno alkoholem Pirat mruknął tylko i machnął ręką, co poczytaliśmy za łaskawy gest zgody. Chwiejnym krokiem wspięliśmy się po schodach i rymneliśmy się do łóżek, czy też może do koi. Piracka przygoda sprawiła bowiem, że bujało nami jak podczas konkretnego sztormu.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?