Nie taki opiekun straszny…

1 maja 2015 roku, o 9:15 rano, ruszyliśmy na naszą pierwszą wycieczkę poza stolicę Korei Północnej. Na pokładzie pożyczonego z ambasady RP samochodu mieliśmy, poza jednym pracownikiem ambasady, który postanowił nam towarzyszyć, dwóch Koreańczyków z Północy – kierowcę i opiekuna. Można więc powiedzieć, że tego dnia skończyła się dla nas swoboda poruszania po Korei Północnej, a zaczęła klasyczna inwigilacja turystyczna. Ale czy rzeczywiście?

Kiedy „standardowy” turysta w KRLD wykupuje wycieczkę do tego jak najbardziej niestandardowego kraju, musi liczyć się z tym, że na miejscu za jego grupą jak cień będzie poruszał się opiekun, będący jednocześnie przewodnikiem. Będąc na wyjeździe zorganizowanym, to do niego należy zwracać się ze wszystkimi sprawami (pomijając te najbardziej drażliwe dla reżimu, te bowiem należy zachować dla siebie), a nasz opiekun załatwi wszystko za nas… albo z zakłopotanym uśmiechem przemilczy prośbę, jeśli będzie z gatunku tych kretyńskich. Rozmawiając z przyporządkowanym grupie przewodnikiem należy jednak pamiętać, że jest to osoba co prawda „zaufana” dla reżimu (w innym wypadku bowiem nie pozwolono by jej na kontakt z obcokrajowcami), ale jednocześnie w pewien sposób zależna od turysty. Jeśli ten postanowi zrobić sobie głupie zdjęcie pod pomnikiem któregoś z wodzów, kopnąć w tyłek przechodzącego żołnierza czy rozebrać się do majtek na środku placu Kim Ir Sena, to właśnie przewodnik dostanie zjebę (co najmniej), a turysta co najwyżej zostanie deportowany z KRLD w trybie natychmiastowym. Z tego właśnie powodu zawsze powtarzam, że jadąc do Korei Północnej należy mieć świadomość, że kontrola rządu sięga tam poza osobę opiekuna, a co bardziej wariackie ekscesy mogą mieć poważne konsekwencje nie tylko dla ich wykonawcy, ale także dla osoby za niego odpowiedzialnej (a w co bardziej jaskrawych przypadkach – być może także dla jej rodziny).

To powiedziawszy wróćmy jednak do naszych nienagannie odzianych towarzyszy, którzy mieli zadbać o nas podczas wycieczki w okolice góry Myohyang.

Pierwszy z nich, nazwijmy go „Pan Li”, był dość niskim i niepozornym facetem, którego zadaniem było przede wszystkim prowadzenie samochodu. Po tym, jak radził sobie z tą czynnością wnieśliśmy, że prawdopodobnie nie był zawodowym kierowcą. Już w ciągu pierwszych 15 minut wycieczki niemal udało mu się urwać najpierw wąż paliwowy, a następnie drzwi od samochodu, kiedy jedno z nas nieco ociągało się z powrotem do wnętrza pojazdu. Sama czynność prowadzenia wozu była z kolei przeprowadzana przez niego z wyjątkową brawurą, odwrotnie proporcjonalną do szacunku, z jakim traktował zawieszenie. Co by jednak nie mówić, na miejsce dowiózł nas szybko i skutecznie, a stan północnokoreańskich dróg (o których więcej opowiem już wkrótce) nie przeszkadzał mu pędzić na złamanie karku, co okupiliśmy zaledwie kilkoma mniejszymi siniakami.

Drugi jegomość, który na potrzeby historii zostanie ochrzczony „Panem Po”, był naszym opiekunem właściwym. W odróżnieniu od Pana Li był w stanie powiedzieć kilka zrozumiałych słów po angielsku, a także dysponował czytelnym językiem ciała, który wynagradzał mu niedostatki w komunikacji werbalnej. Pan Po z ogromnym pietyzmem zajmował się wszystkimi sprawami, które uznawał za na tyle ważne, by się nimi zająć; a także przepraszał nas solennie za wszystkie dodatkowe koszty, które musieliśmy ponieść na wycieczce.

Początkowo, ściśnięci we trójkę na tylnych siedzeniach samochodu, nie byliśmy pewni, jak mamy się zachowywać. Koreańczycy nie odzywali się nie pytani, ale nie sprawiali wrażenia specjalnie przejętych naszym towarzystwem, a na wszystkie prośby (głównie o zmniejszenie prędkości jazdy albo zwiększenie głośności muzyki) reagowali natychmiastowo i bez kręcenia nosem. Zauważyliśmy też, że od czasu do czasu potupują w takt co bardziej skocznego, popowego kawałka dobiegającego z samochodowych głośników. Poniewczasie udało nam się również wyciągnąć od nich kilka informacji dotyczących dość trywialnych, ale interesujących nas kwestii, z których najważniejszą było zaprezentowanie nam najpopularniejszej w KRLD marki papierosów.

Należy jednak wziąć pod uwagę, że towarzystwo Panów Li i Po nie było darmowe. Nie licząc kosztów wstępu do odwiedzanych przez nas tego dnia atrakcji (a właściwie tylko jednej), byliśmy zmuszeni poniewczasie opłacić ich czas (nie była to duża kwota), a także posiłki spożywane po drodze. Jako że restauracje, w których jadają turyści w KRLD, nie należą do szczególnie tanich, to właśnie ten ostatni wydatek był dla nas najbardziej dotkliwy. Tym bardziej, że nasi skośnoocy towarzysze nie wzięli z nas przykładu i nie ograniczyli się tylko do jednego dania na osobę i jednej przystawki na grupę (czyt. wpieprzali ile wlezie).

Co by jednak nie mówić, jestem bardzo daleki od demonizowania roli naszych opiekunów. Ani razu nie zdarzyło się, by skrzywili się na robione przez nas zdjęcia, nie popędzali nas, nie panikowali kiedy odeszliśmy od samochodu dalej, niż mogło się to wydawać konieczne i wreszcie – to my decydowaliśmy o trasie, a oni tylko dawali nam znać, ile zajmie przejazd. Nie to, żebyśmy proponowali im odwiedziny w letniej rezydencji Kim Dzong Una, ale jednak w żadnym wypadku nie czuliśmy się jakkolwiek ograniczani. Należy jednak wziąć pod uwagę fakt, że nasza sytuacja nieco odbiegała od tej, w jakiej znajdują się zorganizowane grupy zwiedzające Koreę Północną, a nasz status gości specjalnych ułatwiał pewne rzeczy i miał decydujący wpływ na niektóre koszty. Cały czas wierzymy w to, że był to wpływ pozytywny.


Podobał Ci się ten wpis? Poczytaj inne notki o Korei Północnej! Możesz również polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarze 3

  1. luuuuz 19 stycznia 2016
    • Brewa 20 stycznia 2016
  2. Wuem 20 stycznia 2016

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?