Odlotowe parki linowe (w Warszawie)

Kto powiedział, że trzeba wyjechać z rodzinnego miasta na długi weekend, żeby dobrze się bawić? Każdy. Niemniej, stając ością w gardle współczesnym trendom, a także wojując z niedoborami budżetowymi, nieodmiennie wypływającymi w związku ze zbliżającym się wyjazdem na Svalbard, postanowiliśmy z Beatą zostać w Warszawie na długi weekend, a jego ostatniego dnia odwiedzić park linowy – atrakcję, którą chcieliśmy „zaliczyć” już rok temu, ale jakoś nie wyszło.

I co? I było tak zajebiście, że aż piszę o tym notkę na bloga. Nie może być!

No dobra, byliśmy w parku linowym jeden raz, więc wielu może się zastanawiać, co ja w ogóle mogę wiedzieć. Ale w dzisiejszych czasach wszystko dzieje się szybko, a ludzie mogą zostać ekspertami w jakiejś dziedzinie w ciągu 24 godzin, więc uznałem, że skoro liznąłem nowego doświadczenia, to równie dobrze mogę powiedzieć, że wiem o nim wszystko. W końcu to tylko trochę sznurków i drewienek, nie?

No nie.

Parki linowe to stosunkowo młoda atrakcja, która przywędrowała do Polski chuj wie skąd – kogo to zresztą obchodzi. Grunt, że w ciągu kilku lat zaroiło się od nich na terenach bogatszych w lasy (zasadniczo obecność naturalnych pionowych i drewnianych słupów bardzo ułatwia założenie takiej działalności), a następnie w miastach, w których ludzie są bardziej skłonni zainwestować kilkadziesiąt złotych w szansę na trwałe kalectwo i uraz mózgu. Co do zasady, całość zabawy polega na tym, że zainteresowany ludek włazi na wzmiankowane wcześniej słupy, ozdobione specjalnymi podestami, a potem próbuje się dostać na kolejne podesty, po drodze pokonując różnorodne przeszkody, zawieszone na wysokości od 1 do nawet 10 metrów. Brzmi kretyńsko, a jeśli doda się do tego czynnik totalnego umęczenia w trakcie, to każdy powiedziałby, że to nie może się udać. Ale się udaje, a w Warszawie nawet w kilku przypadkach.

To, co o parkach linowych warto wiedzieć przed wybraniem się do jednego z nich, to to, że jest to rozrywka dla osób sprawnych fizycznie. Jeśli jesteś garbatym karłem z jedną nogą o 20 cm krótszą od drugiej i ślepym na jedno oko, to możesz mieć naprawdę hard-time nie tylko z dostaniem się na słup numer 1, ale nawet z przejściem szkolenia. Podczas przemierzania „podniebnych” tras przyda się siła fizyczna – zwłaszcza w ramionach i dłoniach, co jest zarówno minusem, jak i plusem. Minusem dlatego, że NAPRAWDĘ warto w tym przypadku mierzyć siły na zamiary (pokonanie niektórych przeszkód wymaga utrzymywania całego ciężaru ciała na rękach, a czasem trzeba nawet finezyjnie machnąć nóżką – jeśli więc w liceum mieliście dwóję w WF-u, to może lepiej po prostu jedźcie przepłynąć się rowerem wodnym); plusem zaś dlatego, że na wyższych (czyli również trudniejszych) trasach raczej nie spotkacie dzieci, które kręcą się na niższych poziomach. Tu jednak cholera wie – dzisiejsze dzieciaki potrafią przyjąć na klatę pełen magazynek z paintballowego markera, a potem błagać o dobicie kolbą, żeby nie wyjść na fajfusa przed rówieśnikami, także lepiej korzystać, póki się nie skapnęły.

Parki linowe Warszawa

Niektórzy są, na przykład, sprawni inaczej. Fot. A. Jaszczyk

Do tego wszystkiego warto pamiętać o jednej dodatkowej rzeczy – o rękawiczkach. My nie pamiętaliśmy, więc na lewej dłoni mam teraz odciski jak po tygodniowych wczasach w agroturystyce, a czucia w palcu serdecznym lewej dłoni nie odzyskałem do dziś. Rękawiczki mogą być rowerowe, żeglarskie albo inne, byle z grubszą warstwą od strony wewnętrznej. Po to, żeby chwyt na linach był zarówno pewniejszy, jak i bardziej komfortowy. Resztę gearu dostaniecie na miejscu, ale może po kolei.

W Warszawie jest kilka parków linowych – nie będę ich tu wymieniał, bo mi się nie chce, a kiedy ostatnio sprawdzałem, to Google działało w tym temacie bezbłędnie. My (to jest ja, Beata i „rodzina Adamców”, której towarzyszyliśmy podczas luksuśnej wycieczki do Paryża) swoje pierwsze kroki w temacie tortur na linach stawialiśmy na Bielanach, które skusiły nas całkiem profesjonalną stroną internetową, atrakcyjnymi cenami i – co ważne – wzorową wizualizacją tras, która i tak gówno nam mówiła. Wyróżniki te są nie bez znaczenia, ale co do zasady większość parków linowych działa na podobnych zasadach, a są one następujące:

W parkach linowych jest kilka tras, cechujących się różnymi poziomami trudności. Te najprostsze biegną najniżej i przeznaczone są raczej dla dzieci i młodszej młodzieży. Niemniej, jeśli masz duży problem z wysokością, to nie będzie żadnym wstydem, jeśli najpierw przejdziesz którąś z nich, ty płaczliwy farfoclu. Zasadniczo im trasa wyższa, tym trudniejsza i dłuższa, a jej przejście pochłonie więcej czasu i pieniędzy. Ceny za jednokrotne przejście zaczynają się od 25-30 zł, a kończą na 45-50 – rzecz jasna w Warszawie, bo w Lublinie za 50 zł można pewnie dostać karnet open na cały park, a do tego przyzwoitego lodzika. W tej cenie otrzymujecie: sprzęt (wsiowe szelki i kask) oraz szkolenie na trasie dla retardów, którego jednak warto wysłuchać z uwagą, bo zależy od tego Wasze cholerne bezpieczeństwo. Na szkoleniu dowiecie się, jak poruszać się po trasach (m.in. zasady jednej osoby na przeszkodzie) i w jaki sposób posługiwać się klamrami oraz trakiem (specjalnym karabińczykiem do zjazdów tyrolskich). Po przejściu szkolenia nie można się już zazwyczaj ubiegać o zwrot gotówki, więc przemyślcie dobrze dobór trasy, zanim na nią wejdziecie, a następnie zejdziecie z płaczem i brudnymi gaciami (bo za wysoko).

Parki linowe Warszawa

Maks. dwie osoby na podeście i jedna osoba na atrakcji to żelazna zasada. Fot. A. Jaszczyk

Jedno wypada napisać z całą stanowczością: nawet jeśli uważacie się za kozaków, którzy wbiegają na K2 bez śniadania, jednocześnie żonglując pochodniami, to wybierzcie na wstępie trasę średnią. Gwarantuję Wam, że połączenie stosunkowo dużej wysokości oraz względnej trudności przeszkód zagwarantuje Wam porządny zastrzyk adrenaliny, a co za tym idzie – dobrą zabawę na co najmniej 45 minut. Później, kiedy okaże się, że trasa średnia to dla Was wyzwanie porównywalne z pobiciem niewidomego pingwina, możecie wykupić sobie pakiety na kilka tras, albo nawet karnet open na całość parku (na Bielanach taka przyjemność kosztuje 100 zł i – na oko – zapewni rozrywkę na dobrą połowę dnia).

Kolejna ważna rzecz: jeśli macie lęk wysokości, to… koniecznie spróbujcie. Agata od nas miała z tym solidny problem na samym początku trasy, ale szybko przekonała się – pospołu z resztą grupy – że ta konkretna przypadłość ustępuje po pokonaniu 1-2 pierwszych przeszkód. Serio – stojąc 5-6 metrów nad ziemią po tym, jak przeszło się przez rozkołysany most złożony z trzech lin, człowiek przestaje myśleć o tym, że jest wysoko – satysfakcja jest po prostu tak duża, że wypiera lęk. Niewątpliwie pomaga w tym również odpowiednio zapięta uprząż, ale tak naprawdę człowiek myśli tylko o tym, jak głupio by wyglądał, gdyby faktycznie musiał korzystać z jej pomocy.

Radą finalną jest wreszcie to, żeby przodem puścić facetów, ew. osoby mające już wcześniej doświadczenie w tego typu zabawach. Ja wiem, że dżęder i w ogóle, ale jednak osoba z przodu grupy powinna poruszać się w miarę szybko, bo zasady rządzące w parkach są takie, a nie inne, a nikt nie chce czekać pół dnia, aż Wasza ewentualna 8-letnia latorośl wreszcie zdecyduje się na zjazd tyrolką, uprzednio dokumentnie obsrawszy majty ze strachu.

Jeśli chcecie przekonać się dokładniej, z czym żre się taki park linowy i jak to dokładniej wygląda, to zapraszam do obejrzenia poniższego, krótkiego filmu. Wydaje się trochę, że ruszam się na nim jak ostatni ćwok, ale gwarantuję, że kiedy będziecie na miejscu, wcale nie będzie Wam zależeć na sprincie.


Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne notki o Polsce lub polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

komentarze 3

  1. Ola 31 maja 2016
    • Brewa 31 maja 2016
      • Ola 1 czerwca 2016

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?