Na weekend do Belgii – Ostenda (i rada na koniec)

Ostenda to stosunkowo niewielkie miasto, które – co odkryłem poniewczasie – ktoś gdzieś kiedyś w czeluściach internetu nazwał „królową belgijskich kurortów nadmorskich”. O gęstości błękitnej krwi Ostendy wolałbym się nie wypowiadać, bowiem innych belgijskich kurortów nie znam. W zamian mogę za to powiedzieć, że prywatnie to miasto nawet polubiłem, chociaż zazwyczaj nie jestem fanem miejscówek, których najważniejszą atrakcją jest plaża.

To, co dla naszej grupy wyjazdowej było ważne to fakt, że Ostenda dysponuje solidną bazą noclegową. Hoteli jest tu sporo, chociaż, co zaskakujące – tylko niewielka część z nich zlokalizowana jest na reprezentacyjnej Promenadzie Alberta I, pozwalającej cieszyć się nieskrępowanym spacerem nad brzegiem morza. „Nieskrępowanym”, bo szerokość promenady pozwalałaby na zorganizowanie na niej wyścigów kombajnów, a i tak zostałoby sporo miejsca na trybuny.

Wracając jednak do noclegu, to w naszym przypadku problematyczne było przede wszystkim znalezienie przybytku, który przenocowałby 6 osób na raz, przy okazji nie rujnując budżetu uczestników wycieczki. Z tym w Belgii w lipcu generalnie bywa ciężko, o czym przekonaliśmy się już w Gandawie i Brugii. Koniec końców, jednemu z nas udało się namierzyć w sieci hotel, który dysponował 4-osobowym pokojem – postanowiliśmy się doń udać i spróbować opcji „na żebraka”, tj. poprosić o możliwość wciśnięcia się do pokoju w szóstkę. Operacja się udała, choć nie bez trudności. Przede wszystkim, dość późno w nocy ściągaliśmy na miejsce menadżerkę, co nieco podkopywało naszą pozycję przetargową. Z drugiej strony, skoro już kobiecina się do nas fatygowała, to pewnie głupio byłoby jej odprawić nas z kwitkiem. Tak czy owak, nocleg udało się znaleźć – może nie był najbardziej komfortowy na świecie, ale na pewno było nam wygodniej niż noc wcześniej, kiedy to spaliśmy w samochodzie.

Stosunkowo nieliczne atrakcje Ostendy poznaliśmy skrótowo następnego dnia. Poza wspomnianą wyżej Promenadą Alberta I, miasto może zaoferować turyście między innymi poranny targ rybny, zlokalizowany zresztą na wschodniej części tejże. Targ charakteryzuje się przesytem sprzedawców oferujących surimi, polepionego we wszelkie możliwe kształty i rozmiary (i zawsze mdłego już po 3-4 kęsie), ale poza tym można na nim zjeść świeżutkie krewetki czy inne owoce morza, wyciągnięte z wody zaledwie kilka godzin wcześniej.

Ostenda - targ rybny

Surimi jak okiem sięgnąć

Preferujący strawę duchową mogą udać się w Ostendzie do katedry św. Piotra i Pawła. Nie jest to budynek bardzo stary (powstał na początku XX wieku), ale zaskakująco przyjemny dla oka, o ile ktoś preferuje architekturę neogotycką. Kościół powstał „na bazie” katedry w Kolonii i widać to na pierwszy rzut oka – także po zerknięciu do wnętrza.

Ostenda - Katedra św. Piotra i Pawła

Katedra zajmuje największy miejski plac

Wieczorową porą Ostenda oferuje z kolei drugą „promenadę”, nieco cofniętą w stosunku do tej pierwszej, nadmorskiej. Sami zerknęliśmy na nią tylko w przelocie, ale widzieliśmy, że klubowy strip miejscowości jest nad wyraz żywotny i całkiem bogaty w różnorodne lokale, upchane gęsto jeden obok drugiego.

W Ostendzie znajduje się także fort Napoleona (w środku jest m.in. kasyno), zbudowany swego czasu przez Cesarza Francji w obawie przed atakiem Brytyjczyków (ten, jak to często bywa, nigdy nie nadszedł). Na miejscu jest także kilka muzeów, w tym Atlantic Wall Museum, będące niczym innym, jak dobrze zachowanym – wraz z licznymi bunkrami, podziemnymi przejściami i działami – fragmentem umocnień linii brzegowej z czasów I i II Wojny Światowej. Listę atrakcji można zamknąć hipodromem, nazwanym imieniem Hrabiego Wellingtona, zapewne dla kontrastu ze wspomnianym wyżej fortem. Na te ostatnie miejscówki nie mieliśmy niestety czasu – żałowałem przede wszystkim morskich umocnień, tym bardziej że w internecie krąży sporo pochlebnych opinii o tym muzeum (w tym o przewodniku audio).

Nasz krótki spacer po Ostendzie był zasadniczo ostatnim punktem w naszym planie podróży, choć nanieśliśmy go nań bardzo spontanicznie i w ostatniej chwili. Po nim zostało nam „tylko” odstawienie samochodu i powrót samolotem do Polski. Całość brzmi znacznie prościej, niż faktycznie to wyglądało, bowiem samochód musieliśmy odstawić na główne brukselskie lotnisko, a sami lecieliśmy z Charleroi. Dodając do tego tragiczną nawigację po brukselskich tunelach, z którą musiałem poradzić sobie samodzielnie; a także moją chroniczną nieumiejętność posługiwania się samoobsługowymi dystrybutorami paliwa na zachodnich stacjach paliw (brak instrukcji w języku angielskim jest tu zasadniczym problemem), to całość tej „przygody” kosztowała mnie sporo stresu. Swoją cegiełkę dorzuciła także wzmożona kontrola na brukselskim lotnisku, przez którą sam proces oddawania samochodu przedłużył się o niemal 30 minut, a ja niemal spóźniłem się na autobus do Charleroi, w którym czekali już na mnie moi współtowarzysze podróży.

Kończąc tę belgijską relację ogólną radą dla potomności, formułuję ją następująco: Belgia to doskonały wybór na weekend spędzony za granicą, zwłaszcza jeśli wynajmiecie samochód – niewielkie odległości na miejscu sprawią, że zobaczycie dużo i wszędzie dostaniecie się szybko. Jeśli jednak chcecie zwiedzać Belgię w ten sposób, to albo róbcie to poza sezonem wakacyjnym (co jednak wyklucza udział w wielu miejscowych atrakcjach i festiwalach), albo zarezerwujcie noclegi z dużym (1-2 miesiące) wyprzedzeniem – zwłaszcza jeśli wyjeżdżacie w więcej niż 2 osoby. Gdyby nie nasze problemy z tą ostatnią kwestią, mógłbym śmiało powiedzieć, że nasza belgijska wycieczka udała się wręcz idealnie.


Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Belgii i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?