Dookoła Sundu w 5 dni: Dania – Zelandia

W poprzedniej części relacji z naszego krótkiego wypadu do Szwecji i Danii opisałem część szwedzką. Teraz czas na drugą połowę, obejmującą Danię, a konkretnie tę jej część, która nosi nazwę Zelandii.

Helsingør i okolice

Pierwsze co rzuca się w oczy kiedy dopływamy do duńskiego brzegu na pokładzie promu ze Szwedzkiego Helsingborgu to monumentalny pałac (czy też zamek) Kronbørg. Budowla jest wielka, a splendoru dodaje jej fakt tego, że stoi na otwartej przestrzeni, otoczona niewysokimi, trawiastymi pagórkami. Kronbørg znany jest przede wszystkim z tego, że jest miejscem osadzenia akcji znanego wszystkim Hamleta, co jest o tyle ciekawe, że Szekspir nigdy nie był na miejscu, a opis zamku uzyskał podobno od brytyjskich posłańców, którzy kiedyś zabalowali w jego okolicy. Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy warto wejść do środka, bo – z racji na dość późną godzinę – nie udało nam się wyrobić przed godziną zamknięcia. We wnętrzach zamku mieści się jednak Muzeum Morskie oraz najdłuższa sala w Europie, mająca ponad 60 metrów, co może niektórych jarać. Na pewno jednak warto przejść się dookoła budowli i zajrzeć na jej główny plac, bo zamek jest fotogeniczny jak jasna cholera, a zabudowa obronna zachowała jest w świetnym stanie. Na terenie znajduje się również (fikcyjny) grób Hamleta, także jeśli na pokładzie macie fana twórczości Szekspira, to niewątpliwie zrobicie mu dzień.

Zelandia - Kronbørg

Kronbørg w całej okazałości

Sam Kronbørg leży nieopodal duńskiego miasteczka Helsingør – miejscowości niewielkiej, urokliwej i znanej – poza zamkiem – m.in. z wypasionej Katedry św. Olafa oraz średniowiecznej zabudowy w centralnej części miasta. Warto mieć na względzie fakt, że miejscowość nie jest jakąś mekką turystyki, więc po godzinie 19:00 będziecie mieć szczęście, jeśli spotkacie na ulicach istotę ludzką. Nam Helsingør spodobał się jednak z przyczyn zgoła innych niż sypiące się, kilkusetletnie budynki. Mianowicie – po odwiedzinach w nim noc spędziliśmy w Elsinore Hostel.

Zelandia - Helsingør

Helsingør ma swoje zakątki

Elsinore Hostel

Elsinore Hostel – czy też Danhostel Helsingør – to niewątpliwie jeden z najciekawszych hosteli, w jakich przyszło mi nocować podczas mojej “podróżniczej” kariery. Noclegownia funkcjonuje na terenie dużej, zabytkowej posiadłości dysponującej nie tylko przestronnymi, czystymi pokojami, ale także bezpośrednim dostępem do zadbanej plaży. Pokoje i części wspólnej są duże i przestronne, a przybytek dysponuje również polem kempingowym z najlepszym widokiem w okolicy. Ponad tym wszystkim unosi się klasyczny, hostelowy feeling – wnętrze budynku przystrojone jest całą masą wlepek, flag i innych dowodów na to, że jego ściany widziały już całe mnóstwo ludzi z różnych stron świata. Last but not least – za dwuosobowy pokój z własną łazienką i śniadaniem zapłaciliśmy w Danhostelu ok. 120 zł/osobę, co – jak na Danię – jest ceną zdecydowanie niewygórowaną, zwłaszcza biorąc pod uwagę wszystkie plusy opisane wcześniej.

Co jednak ciekawe, „przyporządkowana” do pokoju łazienka… nie znajdowała się w pokoju. Zamiast tego otrzymaliśmy klucz na wyłączność i za jego pomocą mogliśmy dostać się do przynależącego do kwatery prysznica, znajdującego się nieco w głębi korytarza. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim rozwiązaniem.

W niedużej odległości od Helsingøru znajdują się jeszcze dwie warte wspomnienia atrakcje:

  • Pałac Fredensborg – czyli wiosenno-jesienna rezydencja duńskiego rodu królewskiego, cały czas będąca w użytku. Sam pałac – nieco kojarzący się z tym, który Polacy mogą oglądać w warszawskim Wilanowie – nie robi aż takiego wrażenia jak przylegający do niego, ogromny ogród. Tenże jest najbardziej imponującym przykładem ogrodu barokowego w Danii i jeśli ktoś lubi szwendać się po tego typu atrakcjach, to na pewno warto tu zajrzeć. Cały teren upstrzony jest różnorodnymi rzeźbami, altankami, „sekretnymi” zakamarkami i tego typu pierdołami, które w swoim czasie nakłaniały duńską szlachtę do czynności tyleż nieobyczajnych, co prokreacyjnych.
  • Zamek Frederiksborg – nazwany tak chyba tylko po to, żeby mylił się w poprzednim, Frederiksborg jest jednak znacznie bardziej podobny do zamku Kronbørg, chociaż otaczające go ogrody nijak się mają do jego funkcji obronnej. Frederiksborg to jasno błyszczący przykład architektury renesansowej, w którym w dodatku mieści się rozległe Muzeum Historyczne. Podobnie jak Kronbørg zamczysko aż prosi się o wizytę z aparatem, tym bardziej że jego części położone są na kilku wysepkach „unoszących” się na jeziorze Slotssøen.
Zelandia - Frederiksborg

Jak by to powiedział niejaki Cahir aep Caellach – „foremny zameczek”

Jeśli kiedyś wybralibyście się na miejsce i mielibyście jeszcze mniej czasu niż my, to polecałbym wizytę przede wszystkim we Frederiksborgu. Zamek robi znacznie większe wrażenie niż pałac rodziny królewskiej, a ponadto ma znacznie dłuższą historię, sięgającą mniej-więcej XII wieku.

Kopenhaga

Kopenhaga, ach, Kopenhaga. Stolica Danii to jedno z tych miast, o których ciężko znaleźć w sieci negatywną opinię. Miasto rowerów, zabytkowej architektury, ulicy Nyhavn, rozległej twierdzy Kastellet i Małej Syrenki. Miasto parku rozrywki Tivoli – jednej z nielicznych tego typu atrakcji, która ulokowana jest praktycznie w samym centrum dużej metropolii; wreszcie – miasto dzielnicy Christiania, czyli częściowo samostanowiącego się osiedla, słynącego jako ośrodek kultury alternatywnej, hippisowskiej i – nie bójmy się tego napisać – jadącej ziołem na kilometr.

Zelandia - Kopenhaga

A oprócz tego są tu jeszcze całkiem wypaśne fontanny

Trzeba to powiedzieć głośno i wyraźnie: Kopenhagi nie da się zobaczyć w jeden dzień, bo ilość miejsc wartych odwiedzenia w tym mieście jest przeogromna i w jej przypadku naprawdę ciężko określić, co jest prawdziwym the best of.

Jeśli chodzi o naszą wycieczkę, to postawiliśmy na samo centrum. Otarliśmy się o Tivoli, do którego kiedyś na pewno wejdę (do dziś pluję sobie w brodę, że w 2015 roku pożałowałem na wejście); obejrzeliśmy sobie dokładnie miejski ratusz, którego wieża znajduje się w moim osobistym Top10 (a powinniście już wiedzieć, że wręcz przepadam za wieżami); przeszliśmy się ulicą Strøget, a następnie niemal biegiem „zaliczyliśmy” z zewnątrz kilka innych lokalnych atrakcji, w tym nieśmiertelną promenadę Nyhavn czy budynek giełdy, słynący – a jakże – z wieży zwieńczonej bardzo charakterystycznym dachem, tworzonym przez cztery skręcone smocze ogony.

Obowiązkowym przystankiem była dla nas również – ponownie – wieża Rundetaarn, z której roztacza się fenomenalny widok na miasto. Była to jedyna atrakcja, za wstęp do której zapłaciłem (Beata miała chwilowo dość chodzenia). Nawet jeśli nie jarają Was panoramy, to warto przynajmniej wejść do małej salki ze szklaną podłogą – to idealna terapia szokowa dla kogoś, kto boryka się jednocześnie z lękiem wysokości i klaustrofobią.

Zelandia - Kopenhaga - Rundetaarn

Dalej jakoś nie miałem ochoty wchodzić…

Po naszej jednodniowej wizycie w Mieście Rowerów mogę powiedzieć tylko jedno. Jeśli kiedyś ktoś zaproponuje Wam spędzenie weekendu w jakiejś europejskiej stolicy, wybierzcie cokolwiek, byle nie największe miasto Danii. Znacznie mniejszy niedosyt czułem po swoich pierwszych, krótkich wizytach w Paryżu czy Rzymie. To zelandzkie miasto oferuje po prostu zbyt dużo, by z czystym sumieniem spędzić tu mniej niż 3-4 dni.

Tutaj znajdziecie z kolei propozycje tanich noclegów w Kopenhadze – mogą się przydać, jeśli pójdziecie za moją radą.

Most nad Sundem

Ukoronowaniem naszej krótkiej wycieczki miał być powrót do Malmő, a konkretniej – przejazd najdłuższym na świecie mostem, który łączy dwa państwa.

Samochodowa przebieżka przez ten cud techniki inżynieryjnej to zaledwie kilkanaście minut szybkiej jazdy, podczas których będziecie mieli okazję podziwiać… w zasadzie tylko sam most. Jest tak głównie dlatego, że duńską część przejazdu stanowi długaśny tunel, który dopiero na (także duńskiej) sztucznej wyspie Peberholm wypluwa kierowcę na sam most. Konstrukcja jest na tyle wysoko zawieszona, że z samochodu widać zaledwie kilka pobudowanych w pobliżu elektrowni wiatrowych, a sam kierowca ma z przejazdu niewiele zabawy, bo musi uważać na całą masę zapierdalających kierowców pochodzenia szwedzkiego lub duńskiego.

Nie zrozumcie mnie źle – sam most jest naprawdę super i z daleka patrzy się na niego jak na konstrukcję obcych. Jeśli jednak ktoś spytałby mnie, czy warto wydać te circa 40 Euro tylko po to, żeby spędzić na nim 15 minut, to odpowiedź jest chyba dość oczywista. Tym bardziej, że na wyjazdach z obu stron czyhają kontrole policyjne, mające chrapkę na kierowców jadących na rauszu. Pani policjantka która zatrzymała nasz samochód była ogromnie zdziwiona, że w samochodzie na szwedzkich numerach zatrzymała dwójkę Polaków, a do tego kierowca był trzeźwy jak świnia. Daję głowę, że gdyby mniej nam się spieszyło, to zrobiłaby sobie z nami pamiątkowe zdjęcie.

Most nad Sundem

Z tej perspektywy most nad Sundem wygląda najlepiej. I do tego można go podziwiać za darmo


Tak czy owak, taki szwedzko-duński round-trip to idealna propozycja dla tych, którzy muszą walczyć o każdy dzień urlopu, a jednocześnie chcą zobaczyć ten kawałek Europy, w którym w sklepie za jedno piwo płaci się tyle, co w popularnym warszawskim klubie. Przy odpowiednim rozłożeniu nakładów całość kosztów podobnej, 4-dniowej wycieczki powinna zamknąć się w kwocie 1000-1500 zł na osobę, także jeśli jesteście gotowi przez pół tygodnia żywić się kebabami i tostami z 7-Eleven, to pozostaje tylko zapolować na tanie bilety. Widoki i atrakcje są tego warte.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Szwecji oraz Danii i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?