Fort bij Hoofddorp, czyli holenderska wycieczka transferowa
Lotnisko Schipol w Amsterdamie to popularny punkt przesiadkowy – używają go choćby linie China Southern, będące obecnie jedną z najtańszych alternatyw dostania się do wielu państw Azji południowo-wschodniej. Wszyscy wiemy, że czasem zdarzają się transfery beznadziejne, czyli takie, które są zbyt krótkie na to, by wyskoczyć do pobliskiego miasta (w tym przypadku – do wyjątkowo atrakcyjnego Amsterdamu) i zbyt długie na to, by po prostu je przesiedzieć, jednocześnie nie umierając z nudy. W przypadku Schipol jest jednak inaczej. Dysponując bowiem nawet zaledwie 2 godzinami czasu wolnego, możemy wybrać się na szybką wycieczkę do miasteczka Hoofddorp.
Ja do Hoofddorp trafiłem z nieco innego powodu. W maju 2017 roku byłem w Amsterdamie w krótkiej delegacji, która formalnie miała zacząć się koło godziny 10:00. Na Schipol wylądowałem równo o 7:50, co dawało mi ponad 2 godziny do zagospodarowania. Nie zastanawiając się długo, postanowiłem skoczyć do miejscowości, której centrum oddalone jest od lotniska o zaledwie 7 kilometrów.
Miasteczko Hoofddorp pozornie nie wyróżnia się niczym specjalnym – to typowa holenderska miejscowość, poprzecinana nieco zasyfionymi kanałami, ścieżkami rowerowymi i naćkana niską zabudową. W jej centrum jednak znajdują się (i to tuż obok siebie) dwie atrakcje turystyczne, idealnie wypełniające półtorej do dwóch godzin, które normalnie musielibyście spędzić siedząc na dupach i pijąc zbyt drogiego Heinekena.
Pierwszą z tych atrakcji jest Eersteling, będący reprezentantem najbardziej wyświechtanej kategorii atrakcji turystycznych w Holandii, czyli wiatraków. Zbudowany około roku 1856 Eersteling pozostawał w eksploatacji aż do roku 1930 i przetrwał jako jedyny młyn w tym regionie (reszta została strawiona przez ogień lub wyburzona). Co ciekawe, do 1977 roku powoli popadający w ruinę młyn znajdował się w innej lokalizacji, około 1,8 kilometra od miejsca, w którym stoi obecnie. Po przesunięciu budowli, została ona odrestaurowana i ponownie oddana do użytku. Wiatrak nie charakteryzuje się niczym specjalnym (jak choćby wysokie młyny w Schiedam), ale jeśli ktoś nigdy nie miał okazji odwiedzić podobnego budynku, to na pewno warto wejść do środka – tym bardziej, że na miejscu będzie na pewno mniej turystów niż choćby w pod-amsterdamskim Zaandam. Podobnie jak w wielu innych przypadkach holenderskich wiatraków, za wstęp zapłacicie co łaska, ale weźcie pod uwagę, że budowla jest otwarta dla zwiedzających wyłącznie w czwartki (od 12:30 do 16:30) oraz piątki i soboty (od 9:30 do 16:30). Ponadto, Eersteling położony jest w dość fotogenicznej lokalizacji, co w ładną pogodę może być dodatkową zaletą. W moim przypadku nie było.
Obok wzmiankowanego wiatraka mieści się jednak coś znacznie ciekawszego, czyli Fort bij Hoofddorp.
Mylił by się ten, kto by sądził, że Holendrom kiedyś można było splunąć w owsiankę i wyjść z tego bez szwanku. Dowód? W latach 1880-1913 (a więc jeszcze przed I Wojną Światową) wokół stolicy Holandii została zbudowana potężna linia obronna, złożona z 46 (sic!) fortów, a jej konstruktorzy postarali się, by w razie wojny można było całkowicie zalać jej przedpole wodą, i to w ciągu zaledwie dwóch dni. To ostatnie – podobnie zresztą jak cały system umocnień – przestało być sensownym rozwiązaniem, kiedy na frontach pojawiły się pierwsze czołgi i działa dalekosiężne, a więc mniej więcej już w rok po zakończeniu budowy. Znamiennym jest to, że podczas obu Wojen Światowych z żadnego z dział i karabinów opisywanych umocnień nie padł ani jeden strzał, co plasuje linię obrony Amsterdamu dość wysoko w rankingu na bardzo efektywnie zmarnowane pieniądze. Obecnie pewną część linii można zwiedzać, a cały kompleks – ze względu na unikatową konstrukcję i inne pierdy tego typu – w roku 1996 został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, to możecie zajrzeć na oficjalną stronę internetową Linii Obrony Amsterdamu.
Fort bij Hoofddorp jest, rzecz jasna, częścią opisywanej linii i znajduje się ni mniej, ni więcej, ale rzut suchym beretem od wiatraka Eersteling. Mówiąc dokładniej, wystarczy ów wiatrak obejść, by trafić na fortowe przedpole.
Fort w Hoofddorp jest dość unikalny w swojej konstrukcji. Z racji na niewielką ilość miejsca na grobli, został wyposażony w zaledwie jedną kaponierę (taki „bunkier strzelniczy” na froncie, zdolny prowadzić ogień w kilku kierunkach), tym samym uniemożliwiając prowadzenie z niego ognia krzyżowego (do tego, jak podpowiada logika, potrzebne są co najmniej dwa stanowiska ogniowe). Od strony wewnętrznej budowla ujawnia dwa piętra, z którego każde składa się z 13 pomieszczeń. Taka mało wydajna konstrukcja sprawdzała się zapewne w latach 1903-04, kiedy to umocnienia wybudowano, ale była wyraźnie przestarzała już podczas I Wojny Światowej. Podczas II Wojny Światowej zapewne dostrzegli to Niemcy, którzy używali fortu jako stajni pod zarządem Luftwaffe. Po wywaleniu cholernych faszystów, fort służył przez krótki czas jako więzienie polityczne, a obecnie holenderskie lotnictwo używa go jako magazynu.
Z tego ostatniego względu, wejście na teren Fortu bij Hooddorp jest – przez większość czasu – niemożliwe (chyba, że wirtualnie: tutaj). Budowlę można za to do woli oglądać z zewnątrz, a przed głównym wejściem stoi lakoniczna (przynajmniej w angielskiej części) tablica informacyjna. Największe wrażenie robi rzecz jasna brama frontowa (będąca tak naprawdę wejściem od tyłu) oraz wspomniana przeze mnie wcześniej kaponiera, ładnie prezentująca się na tle Eerstelinga. W 2013 roku ruszyły prace, mające na celu przekształcenie budowli w letni teatr, muzeum o tematyce powodziowej oraz – uwaga – naleśnikarnię, ale jak na razie nic nie wskazuje na to, by prace faktycznie ruszyły. Niemniej, fort robi na tyle duże wrażenie, że przeznaczenie na spacer w jego kierunku tych kilkudziesięciu minut nie będzie marnowaniem czasu. Poniżej możecie zobaczyć (i posłuchać), jak to wszystko wygląda:
Na koniec dodam, że w miejscowości Hoofddorp znajduje się także sklep brytyjskiej sieci Primark (750 metrów od fortu). Jeśli macie trochę więcej czasu, a akurat skończyły Wam się t-shirty ze Spider-Manem, to śmiało możecie połączyć zwiedzanie w małym shoppingiem. Ja Primarka zaliczyłem w Amsterdamie.