Mołdawskie drogi, czyli samochodem po Księżycu

Kiedy w maju 2017 roku ruszaliśmy do Mołdawii, byliśmy pewni kilku rzeczy. Wiedzieliśmy, że na miejscu spędzimy pięć dni; wiedzieliśmy, że będziemy poruszać się wynajętym samochodem (i byliśmy nawet świadomi, że lepszym niż ten, za który zapłaciliśmy, o czym poniżej); wiedzieliśmy również, że dzięki temu bez większych problemów uda nam się zobaczyć w tym kraju wszystko, co zobaczyć chcieliśmy, włączając w to kilka mniej znanych (o ile w Mołdawii są jakieś bardziej znane) atrakcji. Wielką niewiadomą było natomiast to, czy w ogóle przeżyjemy tę wycieczkę, zważywszy na legendy, jakie krążą o mołdawskich drogach…

Mołdawia, mimo iż jawi się krajem względnie małym, nie jest jednak obszarem pokroju Belgii, który przejeżdża się w ciągu kilkudziesięciu minut z południa na północ. Z tego względu postanowiliśmy z Beatą, że już pierwszego dnia naszego pobytu w tym kraju od razu skoczymy na północ, zostawiając sobie Kiszyniów na termin późniejszy. Ta część planu również nie byłaby możliwa do zrealizowania bez samochodu, jako że ze stolicy kraju do Bielców (gdzie mieliśmy spędzić pierwszą noc) jest w sumie 135 kilometrów, a my przylatywaliśmy po południu.

Wynajem samochodu w Mołdawii

Wynajem samochodu w Mołdawii jest sprawą tyleż prostą, co nieco ryzykowną „już po”. Jak zwykle w takim przypadku, samochód znalazłem online (o tym, dlaczego tak robię, napisałem ze szczegółami tutaj), płacąc całą kwotę z góry. Najlepszą ofertę miał AVIS, którą to firmę może nie specjalnie lubię (liczą sobie jak za zboże za wszystkie usługi dodatkowe), ale przynajmniej mogę liczyć na jej ogólnoświatową renomę. Już na etapie rezerwacji trafiła nam się jedna z tych fajnych, podróżniczych niespodzianek, którymi wszyscy się tak jarają. Zamiast opłaconej (circa 330 zł) i mikrej jak cena jej wynajmu Toyoty Aygo mieliśmy otrzymać nowego VW Passata. Co ciekawe, o tej zmianie dowiedzieliśmy się w mailu potwierdzającym klepnięcie auta, a nie dopiero na lotnisku.

Jeśli sami właśnie szukacie fury w Mołdawii, to będę wdzięczny za skorzystanie z tego linku. Wy powinniście być zadowoleni, a mi wpadnie parę groszy.

Mimo to, kurewsko się zdziwiliśmy, kiedy na parking podjechał nowiutki Passat z zeszłego rocznika, z zaledwie 28 000 km nabitymi na liczniku. Auto było nowe, właściwie jeszcze niedotarte i sprawiało imponujące wrażenie. To ostatnie było potęgowane przez naprawdę profesjonalną obsługę, sprawowaną na północnym krańcu terminalu przez przemiłego gościa, siedzącego za mikrym biureczkiem, nie licującym z powagą ogólnoświatowej korporacji. Co ważne – crew AVISa na miejscu mówił biegle po angielsku.

VW Passat - Mołdawia

Nasz Passacik w Sorokach

Wreszcie, cała procedura odbioru (a potem zdania) auta była przeprowadzona lepiej niż w niektórych krajach Europy zachodniej, w których zdarzało nam się wynajmować furę. Wszystkie drobne uszkodzenia zostały skrzętnie zapisane na protokole, pan 3 razy sprawdził, czy wszystko jest ok, a następnie wziął od nas depozyt w wysokości – uwaga – 150 Euro. Jak być może się orientujecie, jest to suma bardzo niewielka i zupełnie nieprzystająca do wartości środka lokomocji, który otrzymaliśmy.

Zdanie samochodu było także 2xPRO: profesjonalne i proste. Zwyczajnie zostawiliśmy wózek tuż obok lotniska, a potem zaczekaliśmy, aż babeczka wszystko sprawdzi. Na zwrot kaucji czekałem równo 3 dni (zgodnie z informacją od AVISa) – byłby on szybszy gdyby nie wprowadzone ostatnio zabezpieczenie na mBankowych kartach płatniczych, które uniemożliwiło proste zablokowanie kwoty na koncie. Zamiast tego, musiałem ją zapłacić i poczekać na przelew zwrotny. W efekcie – dzięki wahaniom kursów walut – na całej transakcji byłem do przodu o 0,40 Euro. Jakby nie patrzeć – profit.

Żeby nie było tak kolorowo, już po dwóch godzinach okazało się, że w naszym śliczniutkim Passacie jest problem z zamykaniem prawych-tylnych drzwi. Jakoś udało nam się je rozpracować, ale opuszczając auto na dłużej, każdorazowo byliśmy zmuszeni przechodzić przez męczącą procedurę kilkukrotnego wciskania przycisku blokady i nasłuchiwania, czy wszystkie zamki zaskoczyły. Z wozem wracać nam się nie chciało, bo po prostu nie było na to czasu.

Jedną sprawą jest jednak wynajem (przypadkowo) zajebistej fury, a drugą owej fury prowadzenie po mołdawskich drogach.

Drogi w Mołdawii dzielą się zasadniczo na te w miarę bezpieczne i te kurewsko niebezpieczne. Do pierwszej kategorii można śmiało zaliczyć szerokie quasi-autostrady łączące najważniejsze mołdawskie miasta z Kiszyniowem. SPOD stolicy bez żadnych problemów (i szybko) dostaniemy się do Bielców, Soroków, Orgiejowa, Komratu czy nawet Tyraspola (a więc i na lotnisko; w tym ostatnim przypadku mówię tylko o ewentualnych niedogodnościach natury fizycznej). Jezdnia jest szeroka, jak na razie dobrze utrzymana, a innych uczestników ruchu jak na lekarstwo. Kluczowe jest tu jednak słowo „SPOD”, którego użyłem powyżej.

Jazda w samym Kiszyniowie to bowiem koszmar i doświadczenie, którego nie życzę żadnemu początkującemu kierowcy. Drogi wyjazdowe ze stolicy Mołdawii, podobnie zresztą jak jej ścisłe centrum, są w ciągu dnia permanentnie zakorkowane. Kiszyniów nie doczekał się jeszcze obwodnicy ani metra, w związku z czym miasto jest poważnie sparaliżowane przez tysiące samochodów w różnym (przeważnie przerażającym) stanie technicznym, które ze zmiennym szczęściem przemieszczają się z punktu A do punktu Chuj-wie-gdzie. Poza ogromnym ruchem, problematyczna jest jeszcze tutejsza, „specyficzna” kultura jazdy. Kierowcy napierają z każdej strony, wciskają się bez kierunków na boczne pasy (o ile te są w ogóle widoczne – nawet w centrum Kiszyniowa zdarza się, że jedziemy po prostu szeroką jezdną bez żadnych oznaczeń poziomych) i robią wszystko, by posunąć się te kilka metrów do przodu. Idzie się do tego przyzwyczaić, a po pewnym czasie człowiek zauważa nawet, że pomimo pozornego pandemonium wszystko jako-tako funkcjonuje (przez 5 dni nie widzieliśmy ani jednej stłuczki), ale pierwsze godziny za kółkiem w Kiszyniowie mogą naprawdę sprawić, że strzeli Wam pikawa.

Parkowanie w Mołdawii

Święto! Tym razem nie ma korków!

Drugą kategorią niebezpieczeństw są dziury. Żeby było jasne: dziury w Mołdawii to nie te niewinne pęknięcia, o których rozpisują się polskie gazety, wszem i wobec ogłaszając, że to skandal i jak można tak zaniedbać drogi. Nie, nie – kiedy wpadasz do dziury w mołdawskiej drodze, to istnieje spora szansa, że wypadniesz w Chinach. Zawieszenie naszego Passata co najmniej kilkukrotnie nie sprostało tym przerażającym kraterom i po każdym huknięciu modliliśmy się o to, żeby obsłudze AVISa nie przyszło do głowy sprawdzać stanu podwozia. Najgorzej pod tym względem jest zdecydowanie na północy kraju – dojazd do Saharny (nie mówiąc już o powrocie po ciemku) przypominał pełnoprawny rajd 4X4, z nagłymi zwrotami akcji, hamowaniami czy świadomością, że w tę konkretną dziurę po prostu wpadniemy i trzeba się z tym pogodzić. Z tego właśnie względu posiadanie na czas mołdawskich wojaży nowego samochodu było nieco stresujące, choć z drugiej strony w kiszyniowskich korkach błogosławiłem funkcję auto-off czy automatycznego hamulca ręcznego.

Jak to jednak dziadowie mawiają – nie ma tego złego. Mołdawia, poza drogowym krajobrazem przywodzącym na myśl powierzchnię księżyca oraz kulturą jazdy na poziome plasującym ją pomiędzy Kambodżą a Wietnamem, ma jednak pewne motoryzacyjne plusy. Udało mi się znaleźć całe trzy:

  • Parkowanie: nawet w Kiszyniowie nikt nie wpadł jeszcze na pomysł stref płatnych, więc samochód można zostawiać właściwie wszędzie i na dowolną ilość czasu. Są pewnie jakieś granice, ale po tym, jak policja w Bielcach nawet nie zaszczyciła nas spojrzeniem w momencie, w którym wtarabaniłem się Passatem na miejsce 10 cm od przejścia dla pieszych, przestałem się zastanawiać, gdzie leżą. W Mołdawii zaparkujecie bez trudności, w tym nawet na pasie do skrętu i nikt raczej nie powie Wam złego słowa. Należy jednak przy tym myśleć taktycznie – istnieje spora szansa, że miejsce bezpośrednio za lub przed Wami zostanie uznane za wyjątkowo dogodne i ktoś Was po prostu dokumentnie zastawi. Aha. Jeśli chodzi o parkowanie w nocy, to – jak wszędzie – rekomendowany jest zdrowy rozsądek. Jeśli macie lepszą furę, a do tego na przykład na zagranicznych numerach, to na noc lepiej poszukać parkingu strzeżonego. Ich ceny są żenująco niskie (w Bielcach: ok. 50 lei – 10 PLN – za noc).
VW Passat - Mołdawia

Można też spróbować wtopić się w otoczenie…

  • Zatrzymywanie się poza miastem: to właściwie kontynuacja poprzedniego, choć nie do końca. W Mołdawii aż roi się od różnorodnych punktów widokowych. Większość z nich nie urwie Wam dupy, co nie zmienia faktu, że jeśli widzicie jakiś względnie ładny widoczek, to możecie się spodziewać, że za 50-100 metrów natkniecie się na rozjeżdżoną łachę, na której bez trudności się zatrzymacie. Pro-tip: postój zdjęciowy można wykorzystać na wysikanie się w pobliskich krzunach.

Mołdawskie studnie

Studnie to coś, co bardzo szybko w Mołdawii zauważycie, a następnie równie szybko przestaniecie zauważać. Jest ich OD PYTY – zarówno w miastach (na osiedlach czy po prostu na ulicy), jak i poza nimi. Studnie, w różnych kształtach i rozmiarach, często w towarzystwie wcale odwalonych kapliczek i innych takich, będziecie mijać co dwa, trzy kilometry. Wyraźnie widać, że są to ważne dla mieszkańców punkty. Większość z nich jest w jakiś sposób ozdobiona albo otoczona elementami małej architektury, przeważnie bardzo zadbanej, świeżo odmalowanej czy pobielonej. Woda jest w Mołdawii ważna (w końcu bez niej nie byłoby wina), ale z drugiej strony nie na tyle, by dostępu do studni bronić przed obcymi. Każdy podróżny może się zatrzymać, w spokoju napić wody i pojechać dalej, uprzednio nacykawszy fotek. Rodzajów studni jest mnóstwo, a jeśli ktoś lubi, to można zacząć je „kolekcjonować”. Moim ulubionym typem są te najbardziej oldschoolowe: niezdobione, ale za to wyposażone w długaśny, drewniany żuraw, który widać z daleka.

Mołdawska studnia z żurawiem

Mołdawska studnia z żurawiem

  • Ceny paliw: najprościej mówiąc – cena litra benzyny (w maju 2017 roku) na stacji benzynowej pod samym lotniskiem w Kiszyniowie plasowała się na poziomie 15 lei (ok 3 zł). Biorąc pod uwagę niskie spalanie naszego samochodu i przejechany dystans (ok. 650 km), to wydatek rzędu 130 zł na paliwo był w zasadzie pomijalny. Diesel jest, rzecz jasna, jeszcze tańszy.

Jeśli więc ktoś by mnie spytał, czy do Mołdawii warto jechać samochodem, to odpowiem zdaniem złożonym: tak, warto, ale na pewno nie własnym. Z jednej strony, cztery kółka na podorędziu BARDZO ułatwiają podróżowanie w kraju, w którym większość publicznego transportu międzymiastowego ogarnia się za pomocą marszrutek (tanich, bo tanich, ale jednak wszyscy wiemy, jak długo potrafią jechać takie busiki – zresztą sami kilkukrotnie wyprzedzaliśmy je bez trudności); z drugiej jednak żal byłoby mi narażać własny samochód na nieprzyjemności związane z dyskusyjnej jakości mołdawską nawierzchnią. Myślę zresztą, że AVIS wlicza uszkodzenia zawieszenia w tutejsze ryzyko biznesowe.

Jest jednak jeszcze jedna ważna sprawa, która może zawarzyć na decyzji odnośnie samochodowej wycieczki po kraju – bądź co bądź – studni i wina. Jest nią absolutny zakaz prowadzenia samochodu pod wpływem alkoholu. Górny limit „promilowy” wynosi 0,0, a jego przekroczenie jest traktowane z najwyższą surowością (oczywiście zawsze można spróbować dać w łapę, ale… sami wiecie). Jeśli więc do Mołdawii jedziecie głównie dla wyśmienitego wina (a jest to niewątpliwie jedna z najważniejszych atrakcji tego kraju), to dobrze przemyślcie sposób transportu… albo po prostu weźcie ze sobą alkomat. My z Beatą na szczęście jesteśmy raczej typami piwnymi.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Mołdawii i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarzy 5

  1. Irmina Liczbik 9 czerwca 2017
    • Brewa 9 czerwca 2017
  2. m 21 sierpnia 2018
  3. VASILI 19 czerwca 2020

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?