Wyznania zawałowca

Myliłby się ten, kto by sądził, że w maju i czerwcu mój mózg praktycznie znajdował się już na zielonych, kurna, równinach mongolskich stepów. Chuja tam. W przerwie pomiędzy kupowaniem lornetek i gerberków o smaku truskawkowo-bananowym kułem prawo cywilne, prawo karne i parę innych fascynujących przedmiotów. I to kułem jak pojebany – uwierzcie mi.

Studiowałem wieczorowo – a i owszem. Nie byłem z tego powodu specjalnie dumny, bo wynikało to tylko i wyłącznie z mojego lenistwa i faktu, że maturę przeleciałem na ciepło i bez wazeliny (to były czasy, kiedy certyfikaty językowe zwalniały z egzaminów). Metaforycznie mówiąc, lecąc na świeżych skrzydłach maturalnego sukcesu przypieprzyłem w mur życia ze srogim pierdolnięciem, a co za tym poszło – nie dostałem się na dzienne.

Starzy jednak płacili za wieczorówkę, więc z mieszanymi uczuciami tłukłem prawo na UW, a przed swoją pierwszą wyprawą właśnie zamykałem trzeci rok. To nie była zabawa dla ludzi o słabych nerwach, chyba że ktoś lubił kokainę. Ja nie lubiłem, w związku z czym sześć z siedmiu dni tygodnia przez dwa miesiące przed sesją spędzałem na pełnoetatowej nauce, między innymi do prawa cywilnego II. Czemu ten konkretny przedmiot utkwił mi w głowie tak mocno? Już tłumaczę.

To był DZIEŃ PRZED CHOLERNYM WYJAZDEM. Swoim sposobem – nie uczyłem się tego dnia ani trochę, skupiając się na zbijaniu bąków i szukaniu wewnętrznego zen czy czegoś tam. Zawiesiłem również wszystkie kontakty ze światem zewnętrznym, włączając w to także swoją ówczesną. O. – z racji wrodzonej upierdliwości, dającej o sobie znać zwłaszcza podczas mojej sesji egzaminacyjnej – znajdowała się na szczycie listy osób, od których chciałem odpocząć. Los jednak postanowił zrobić mi klasycznego pranka w stylu „dostań-kurewskiej-arytmii-serca-na-dzień-przed-egzaminem”. Będąc samemu w domu ledwo dowlokłem się do samochodu, z narażeniem życia dojechałem do szpitala, gdzie dostałem leki na tę cholernie nieprzyjemną przypadłość. Diagnoza lekarki była godna Eskulapa: pewnie dostał Pan arytmii ze stresu. SERIO?

No ale dobra. Pozwoliłem intelektualnie zgwałcić się Pearl Harbour z Benem Affleckiem, a następnie poszedłem spać, by następnego dnia – na kilka godzin przez wyjazdem – zdać egzamin z pieprzonego prawa cywilnego.

Aha. Drobny szczegół – moja sytuacja przedstawiała się tak, że do średniej stypendialnej i zwolnienia z czesnego musiałem z rzeczonego egzaminu otrzymać ocenę 4. Jeśli zdałbym egzamin gorzej, to nici z oszczędzonej kasy, nie mówiąc już o nagrodzie. Do dziś się dziwię, że skończyło się tylko na arytmii, a nie na pełnoprawnym zawale z wylewem.

Pod salą byłem o 6:00 (tak – o pierdolonej SZÓSTEJ) nad ranem, aby zagwarantować sobie pierwszą pozycję. Mhmtajasne… Na liście przede mną było już pięć nazwisk, wszystkie wpisane dzień wcześniej, zapewne o nocnej porze uwłaczającej ludzkiej godności. Bez skrupułów zerwałem listę i przypiąłem do drzwi nową, ze swoim nazwiskiem jako pierwszym. Zadowolony z podstępu, usiadłem by strzec kartki i warczeć na każdego, kto zakwestionowałby ważność nowej listy.

Do 10:00 zdążyłem pokłócić się ze wszystkimi studentami na korytarzu, zdrzemnąć dwa razy i prawie zamordować frajera, który wygrzebał z kosza (piętro niżej! Nie myślcie, że nie zadbałem o zatarcie śladów) oba fragmenty starej listy. Antagonizmom położyła kres pani profesor, której nazwisko litościwie tu pominę (albowiem zapomniałem, jak babeczka się zwała), a która miała nas egzaminować. Z wrodzonym sobie wyczuciem taktu spytała, czy w grupie jest ktoś, kto się spieszy. Ze łzami wdzięczności w oczach wykrzyknąłem, że ja, a spytany o powód wyjawiłem oczywiście, że za 4 godziny mam pociąg do Moskwy, gdzie przesiadam się do Kolei Transsyberyjskiej. Miny innych studentów – bezcenne, niemniej postarałem się zapamiętać ich twarze, by przez dwa kolejne lata studiów starannie ich unikać.

Jeśli spodziewacie się triumfalnego zakończenia tej opowieści i radosnych fanfar, zawiedziecie się. Z egzaminu dostałem 3+. Tak jest – dokładnie o 0,5 oceny mniej niż potrzebowałem, żeby ten dzień uplasował się w czołówce najlepszych dni dekady, a jednocześnie dał mi konkretny zastrzyk finansowy na cały następny rok nauki. Było to efektem tego, że na pierwsze dwa pytania egzaminatorki ledwo coś wydukałem, a na ostatnie nie odpowiedziałem w ogóle. I to mimo solidnego przygotowania. Karma? Zapewne.

Przyznam, że wkurwiłem się nie na żarty, zwłaszcza że naprawdę ostro kułem, a mikrozawał, którego doświadczyłem dzień wcześniej, dobitnie świadczył o moim przejęciu się całym tematem. Mimo to wyszedłem z sali z zaliczonym rokiem (chociaż zapowiedziałem pani profesor, że pojawię się po lepszą ocenę we wrześniu – co z tego wyszło, przeczytacie tutaj) i podniesionym czołem.

Tego dnia doszedłem jednak do ważnych wniosków: pomimo katorżniczych starań z mojej strony, system ocen UW wyruchał mnie na zimnym blacie. W związku z tym postanowiłem przestać przejmować się studiami jako takimi i po prostu je skończyć, bez użerania się i błagania o plusiki. Drugi wniosek był taki: egzamin egzaminem, ale ja JADĘ DO MONGOLII, DZIWKI!

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Comment 1

  1. Przemek 23 lipca 2013

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?