O prądzie i pierożkach, czyli witajcie w Hatgal

Gdyby do Hatgal wjechać buldożerem i dać mu dwie godziny, można by otrzymać boisko piłkarskie z widokiem na jezioro. No dobra, trochę przesadzam, ale wyszkolony redneck z Luiziany byłby w stanie splunąć na jednym końcu wioski i trafić w oko typa po drugiej stronie. Gdyby typ był Mongołem, prawdopodobnie ucieszyłby się z darmowej wody.

Po 20+ godzinach ścisku, który do tej pory przeżywały tylko najlepiej wyszkolone trupy klaunów z Odessy, wyładowaliśmy się w tym urokliwym ni to mieście, ni to obozie uchodźców. Hatgal nie nazwalibyśmy w Polsce wioską, ani tym bardziej miastem, niemniej tak duże skupiska ludzi są w Mongolii na tyle rzadkie, że w zasadzie pozycja „miasteczka” przysługuje mu za dobre chęci.

Wyobraźcie sobie duży prostokąt o kilkusetmetrowym boku, przeplatany ścieżkami przecinającymi się pod kątem prostym. Przy ścieżkach, niczym pola bardzo brudnej szachownicy, znajdują się kolejne działki, otoczone płotami z drewna czy gustownej blachy falistej w kolorze rzygowo-rdzawej. Połowa działek to w zasadzie ogrodzona przestrzeń, na której właściciele rozstawili jurtę, upstrzona dodatkowo krowimi plackami, gołymi dziećmi i mniej lub bardziej ruchomym śmieciem. Druga połowa (czy może mniej) należy do majętniejszych mieszkańców i często szczyci się domem, zazwyczaj zbudowanym do połowy, bo wszyscy mają wyjebane. Ze wszystkich działek dochodzi natomiast jednostajne pierdzenie agregatów prądotwórczych (na 90% sprowadzonych z Polski), zapewniających mieszkańcom minimum cywilizacji (zazwyczaj w postaci działającego telewizora, kupionego jeszcze od Ruskich).

Hatgal z góry

Mongolska szachownica i zgarbiony autor*

Według opowieści jednego ze spotkanych mieszkańców, w Hatgal był kiedyś „stały” prąd, doprowadzony przez Sowietów, owładniętych manią elektryfikacji czego tylko podpadnie, włącznie z bydłem i rogacizną. Minęło paręnaście lat, Ruscy z kraju wyszli, słupy zostawili, Mongołowie mieli w dupie. Parę kolejnych lat potem, gdzieś na linii trakcyjnej coś tam pierdyknęło, świsnęło, a słup wziął i się wypierdolił. Od tego momentu prądu w Hatgal nie ma, bo i po co. Mongolia, Panie.

Co w Hatgal jest? Chciałbym powiedzieć, że długo by opowiadać, ale bezczelnie bym skłamał. Prócz wspomnianej szachownicy działek, nudnych jak pakistańskie porno, na miejscu mamy łaźnię, dwie restauracje (lol) i podmurowany budynek z telefonem satelitarnym, który prawdopodobnie jest wart więcej, niż wszystkie tamtejsze nieruchomości razem wzięte.

Łaźnia okazała się stosunkowo najciekawsza, a w momencie naszej bytności była także jedynym miejscem, w którym można było wziąć „publiczny”, ciepły prysznic. Piec ogrzewający wodę okazał się niezwykle wręcz oldschoolową konstrukcją, zasilaną drewnem przez babę, która widziała narodziny pierwszego pterodaktyla. Niemniej, po tygodniu podróży było nam wszystko jedno, czy wodę grzeje zawodząca skamienielina, czy też Hulk Hogan we własnej osobie – chcieliśmy się tylko umyć, bowiem waliliśmy gorzej niż transport na Kołymę.

Po dokonaniu czynności ablucyjnych przyszła pora na wrzucenie czegoś na ząb. Od kilku dni nie jedliśmy mięsa, którego nie musieliśmy wcześniej dobijać, w związku z czym postanowiliśmy skorzystać z usług jednej z dwóch miejscowych jadłodajni. Tu zetknęliśmy się z nowym standardem obsługi klienta, który można by zobrazować słowami: „żrecie co jest, albo wypad”. Jako, że i w tym przypadku było nam w zasadzie wszystko jedno, faktycznie zeżarliśmy co było, a było niewiele. Mianowicie, menu ograniczało się do wielce podejrzanych, kruchych pierożków z mięsem (w Uzbekistanie występujących pod nazwą „samsy„), które zazieleniło się już w czasach Aleksandra Macedońskiego. Poza mięsem, w pierożkach dostrzegliśmy także inne kurioza, ale woleliśmy nie wnikać. Mimo wszystko pożarliśmy je ze smakiem i poprosiliśmy o więcej. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że więcej nie ma i być może będzie jutro, ale w zasadzie chuj wie. W związku z tym opuściliśmy przybytek i udaliśmy się do drugiego. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że drugi lokal również nie dysponował niczym więcej, bowiem zmyślny właściciel lokalu, w którym byliśmy wcześniej, wykupił cały zapas pierożków od restauratora numer 2, serwując nam – jak zrozumieliśmy – wszystko, co tylko do serwowania było zdatne.

Kiedy o tym myślę, trudno mi uwierzyć, że tego dnia faktycznie w całym Hatgal nie było nic więcej do jedzenia, wyłączając zimne przekąski (te oferowano nam w obu lokalach). Wtedy jednak, szczęśliwi choćby dlatego, że byliśmy czyści i względnie najedzeni, machnęliśmy na to ręką i wróciliśmy do naszego „hostelu”, po drodze zahaczając o ostatnią miejską „atrakcję”. Był nią zabytkowy telefon satelitarny, stanowiący jedyne komunikacyjne okno na świat, a także najdroższy środek łączności, z jakiego zdarzyło się nam kiedykolwiek korzystać. Ceny za minutę połączenia nie pamiętam, ale była na tyle dzika, że zadowoliliśmy się jednym, krótkim telefonem do rodziców M. i O., z prośbą o przekazanie moim rodzicielom, że nikt nas jeszcze nie zeżarł. Zresztą, to cudo techniki sprowadzało wszystkie odpowiedzi drugiej strony do cichego pierdzenia, w związku z czym dłuższa konwersacja była tyleż denerwująca, co bezprzedmiotowa. Pytania o to, czy nie mogliśmy użyć komórki nie skomentuję, odsyłając do wcześniejszego akapitu o słupie trakcyjnym.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?