Noclegi w Mongolii, czyli leżę w gerze

Warunki naszego stosunkowo krótkiego pobytu w samym Hatgal wymagają osobnego nakreślenia, jako że było to nasze pierwsze zetknięcie z tego typu zakwaterowaniem.

Sam „hostel” (cudzysłów zamierzony) nie był niczym więcej jak drewnianą chatą właściciela, otoczoną kilkoma jurtami przeznaczonymi dla turystów. Jako, że – poza melancholijnym Hiszpanem, siedzącym na miejscu już od miesiąca (laska go rzuciła, czy coś) – byliśmy w mieście jedynymi zainteresowanymi noclegiem, otrzymaliśmy dla siebie całą jurtę. Zasadniczo właśnie na tym przeważnie polegają noclegi w Mongolii, o ile nie przyjeżdżacie na miejsce z własnym namiotem.

Update z 2017 roku: Jeśli zastanawiacie się, jak sobie załatwić taki nocleg, to niestety odpowiedź jest dokładnie taka sama, jak 10 lat temu: trzeba pojechać na miejsce. Pomimo upłynięcia całej masy czasu od mojej pierwszej (i mam nadzieję, że nie ostatniej) wizyty w Mongolii, nadal próżno szukać możliwości ogarnięcia noclegów online – przynajmniej jeśli chodzi o tę miejscowość.

Jurta (czy raczej ger) to w zasadzie duży namiot. Oficjalne dane mówią, że można go rozłożyć i złożyć w ciągu dwóch godzin, ale nie myślcie, że fakt ten w jakikolwiek sposób ułatwi Wam znalezienie pieprzonego sznurka odpowiedzialnego za odsłanianie klapy „wentylacyjnej”. Na środku namiotu stoi sobie klasyczna koza, przez którą nie należy rozumieć wyjątkowo spokojnego przedstawiciela rzędu parzystokopytnych, a metalowy piecyk na drewno i inny palny szajs (w tym głównie krowie placki, a jakże). Piecyk ten ma zapewniać ogrzewanie podczas zimnych, mongolskich nocy, które sprawiają, że standardowe wyjście na siku potrafi zamienić się w walkę o zachowanie odmrożonego członka. Zgodnie ze znaną zasadą „półśrodki są dla lamusów”, do wzmiankowanego piecyka wystarczy cicho pierdnąć i włożyć zapałkę, by już po chwili z przerażeniem obserwować, jak z gorąca topią się Wasze poliestrowe plecaki. Na szczęście trwa to tylko do momentu ścięcia się białek w oczach. Całe to płócienne dobro mieściło – w naszym przypadku – dodatkowo sześć łóżek i nic poza tym. Ewentualnego mycia rąk można było dokonać w stojącej nieopodal jurty umywaleczce, uzupełnianej z góry deszczówką i wodą z baniaków; na pytanie o pranie wręczono nam balię oraz bardzo zużytą tarkę, obie wyprodukowane zapewne na użytek Złotej Ordy.

Właściciel przybytku (swoją drogą – wyśmienicie mówiący po angielsku) zaprezentował nam też mimochodem jeszcze jeden przykład na dość swobodne pojmowanie przez Mongołów wyrażeń takich jak „jutro” czy „za tydzień”.

Naszym planem było wynajęcie koni w Hatgal i ruszenie nimi na pięciodniową wycieczkę wzdłuż brzegu jeziora Khovsgol, które rozciągało się u stóp wioski, a następnie w pizdu na północ. Cały projekt wyszedł nam wyśmienicie, o czym przeczytacie dalej, jednakowoż tutaj chciałem przedstawić zupełnie inną kwestię. Mianowicie, kiedy wyruszaliśmy, właściciel „hostelu” wraz z kilkoma robotnikami (zapewne swoimi synami) właśnie zabierał się za kontynuację budowy własnych pryszniców. Nie miało to być nic űber-skomplikowanego – ot, buda z cysterną podgrzewaną za pomocą pieca jakich wiele. Facet zapewniał nas, że na nasz powrót wszystko już będzie gotowe, na dowód wskazując, że budy już właściwie są ukończone, a cysterna dawno temu sprowadzona z Ułan-Bator. Na bogato.

Hatgal - widok z hostelu

Pierwszy wieczór w Hatgal

Pięć dni później, zadowoleni i śmierdzący jak końskie łajno, wróciliśmy w to samo miejsce i skonstatowaliśmy, że robota nie drgnęła ani o cal. Zapytany o tę sprawę, melancholijny Hiszpan (mieszkający nie w jurcie, a w drewnianym domku, razem z rodziną właściciela „hostelu”), zaśmiał się tylko smętnie, a następnie rzekł, że prysznic był w budowie już miesiąc temu, a od tego czasu pracowici synowie właściciela przybyli może za dwie deski, przy czym jeden złamał sobie palec w trakcie procesu.

Niemniej, w sumie dwunocny pobyt w tym przybytku był całkiem interesującym przeżyciem. Udało nam się obejść całe miasteczko (cóż za osiągnięcie!) i nacieszyć oczy wspaniałym widokiem (M. rzecz jasna wstał o 5:00 nad ranem i wybrał się na sesję zdjęciową); zaprzyjaźnić z bykiem zdradzającym jawne ciągoty homoseksualne, a ponad wszystko – spróbować świeżego chleba smarowanego dopiero co zrobionym, naturalnym, pełnym pęcherzyków powietrza masłem. Jako wierny fan tego produktu muszę przyznać, że jak dotąd nie jadłem lepszego.

W trakcie jednego dnia spędzonego na odpoczynku i szwendaniu się po okolicach udało nam się załatwić upragnionego przewodnika oraz cztery konie (w tym jednego „bagażowego”) na naszą krótką wyprawę. O ile dobrze pamiętam, przewodnik brał za swój czas 5$ dziennie, a konie za swój – po trójaku (do tego musieliśmy wziąć jeszcze luzaka na same plecaki). Nie wiem, co robiły z kasą, ale – zważywszy na ich inteligencję – zapewne zwijały ją w trąbkę i wbijały w krowie placki.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?