Kradzione nie tuczy, ale czasem pomoże

Jedno było pewne: pomimo przyjaznego podejścia localsów, naszej ogólnej sympatii do owiec i dzieci oraz zdecydowanie neutralnego nastawienia do Niemców i dywanów, na pewno nie chcieliśmy wracać do Ułan-Bator na pokładzie UAZa. Na szczęście, jak rzadko, mieliśmy w tym zakresie wybór, z którego skwapliwie skorzystaliśmy. Do Murun dostaliśmy się co prawda UAZem, ale nieco innym, o budowie zbliżonej do Jeepa Willysa. Zresztą, w tym wehikule byliśmy tylko my i nasz kierowca, więc podróż była zaskakująco komfortowa. Natomiast z Murun do stolicy mieliśmy udać się na pokładzie regularnego, dużego autobusu.

Tej podróży, choć odbytej w warunkach, w których można było swobodnie oddychać, również było dość daleko do doskonałości.

Przede wszystkim, głąby z Polski nie wyczaiły, że skończył się hajs. Beztroska patatajania wokół Khovsgol sprawiła, że detale pokroju funduszy na życie wyleciały nam z głowy, a w Murun nawet koncepcja kantoru była traktowana podejrzliwie, nie mówiąc już o bankomatach. W oczy zajrzał nam strach. Niby sramy dolarami, ale dziady nie chcą ich brać, bo za duże nominały (na bogato, nie?). Kantoru nie ma, banku nie ma, o starej jak świat instytucji cinkciarza nikt tam nawet nie słyszał. No mogiła.

I tu zrządzenie losu. Od samego początku wyśmiewana… Że gruba, że brzydka, że ciężka… I nie, nie mówię tu tym razem o mojej byłej. W chwili największej potrzeby rozwinęła się, by zagwarantować nam wolność i dalszą podróż. Ona – lina cumownicza zajebana wieki wcześniej na Mazurach.

Do tej pory nie pamiętam, po co właściwie ją wziąłem. Być może pomyślałem sobie, że skoro już taki wielki ze mnie podróżnik, to lina przytroczona do plecaka będzie dopełniać czarę SWAGu. Jestem w stanie założyć, że tak właśnie było. Niemniej, faktycznie była ciężka, gruba i niebieska, a ponadto – poza epizodem z gradem nad jeziorem – do tej pory także kompletnie i beznadziejnie bezużyteczna.

Z tym większą radością ją oddaliśmy, kiedy jakiś przedsiębiorczy Mongoł zaoferował nam w zamian niemal równowartość trzyosobowego transportu do Ułan-Bator (resztę jakoś uzbieraliśmy). Byliśmy uratowani, a facet – zadowolony jak mało kto. Najwyraźniej w Mongolii dziunie lecą na potrójnie splatany poliester. Tak czy owak, znowu nam się udało.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?