Parowańce z garażu, czyli jedzenie w Chinach

Ci, którzy znają mnie trochę lepiej wiedzą, że nie jestem fanem wysublimowanych rozkoszy podniebienia. Kalorie to kalorie, pochłaniam je bo muszę. Owszem, faktycznie lepiej, jak żarło jest smaczne, bo lepiej (i szybciej) wchodzi, ale jeśli nie ma wyboru, to potrafię zadowolić się zmarszczonym pomidorem i paczką żelków.

Niemniej, pasjonatów azjatyckiej kuchni nie brakuje, więc – pragnąc zrobić dobrze tej grupie docelowej – postanowiłem poświęcić kilka akapitów chińskiej szamie.

Już pierwszego dnia w Pekinie zrobiliśmy to, co każdy szanujący się turysta kulinarny zrobić powinien. Znaczy – zjedliśmy zupę w jakimś cholernym garażu. Restauracje w Azji dzielą się na te fancy, dla zamożniejszych autochtonów i turystów; oraz na te dobre – zazwyczaj zlokalizowane w miejscach, do których nie wpuścilibyście nawet wygłodniałego skunksa. Ot, może to być wyłożony kafelkami garaż, w którym zasady B.H.P. od dawna są R.I.P., od przodu ogrodzony mieszaniną plastikowych stołów i krzeseł. Za nimi znajdziecie zapewne coś na kształt lady/szklanej witryny, zawierającej najważniejsze kuchenne składniki (część zmierzy Was wrogim spojrzeniem) oraz kocioł lub coś w tym guście. Do kotła, to wiem z doświadczenia, lepiej nie zaglądać.

W takim przybytku zapewne nie dogadacie się w żadnym ludzkim narzeczu, także zamawianie strawy musi być dokonywane na zasadzie point and order. Podchodzimy do Chińczyka, który akurat je coś, co wydaje nam się stosunkowo najmniej obrzydliwe, wskazujemy na jego danie i patrzymy z psią nadzieją na osobę stojącą za kotłem. W około 50% przypadków uzyskamy w zamian trochę obelg po chińsku, a następnie tanie, szybko przygotowane danie, którym najadłaby się cała Somalia. Somalia, dodajmy to, wraz z ewentualnymi psowatymi, bowiem Chińczycy nie mają w zwyczaju filetowania mięsa. Tenże paskudny zwyczaj posuwa się czasem do takiego ekstremum, że kości wypluwać trzeba nawet z pokrojonej w – nomen-omen – kostkę piersi kurczaka.

Jeśli ktoś nie lubi użerać się z paszą, a ja do takich osób należę, dobrym wyborem jest zupa. Mało tego! Tak naprawdę zupa jest zawsze dobrym wyborem, bowiem zazwyczaj trafi do nas z wkładką w postaci klusek robionych na naszych oczach, o smaku, o którym włoscy mistrzowie patelni (he he) mogą co najwyżej pomarzyć.

Te wszystkie specjały zjecie, rzecz jasna, tylko za pomocą pałeczek. Jeśli żołądek Wam miły, warto zaopatrzyć się we własną, regularnie mytą parę. Tak robią Chińczycy i tak powinniście robić Wy, chyba że pragniecie zaufać higienie mieszkańców Państwa Środka. W takim wypadku – powodzenia. Zapewne dzień później zostaniecie nagrodzeni darmową wycieczką po wszystkich kiblach w mieście.

Typowy Chińczyk z klasy – powiedzmy – „pracującej” niewiele też będzie sobie robił z manier i ogólnie pojętego savoir-vivre’u. W Państwie Środka przy stole dozwolone jest plucie (w tym kośćmi w kierunku oblegających stół zwierzaków), bekanie, docenione zostanie także okazjonalne pierdnięcie. Ale nie ważcie się zostawić pałeczek wbitych w ryż na sztorc. O nie, wtedy to już ostre przegięcie i – co do zasady – obraza religijna.

Więcej o mało eleganckich zwyczajach Chińczyków możecie posłuchać w video, które nagrałem sporo czasu PO ukończeniu niniejszego tekstu. Zapraszam tutaj.

Na uwagę zasługują jeszcze dwie rzeczy: dumplingsy oraz pewien typ napoju mlecznego.

Te pierwsze to coś na kształt pierogów, którym najbliżej chyba do „parowańców” robionych przez naszych południowych sąsiadów. Do ciasta ładujemy trochę mięsa, warzyw lub innego szajsu, a następnie pięć takich „sakiewek” wrzucamy na wykonane z bambusa sitko. Całość gotuje się nad parą i stanowi jednego z moich osobistych faworytów, jeśli chodzi o potrawy „śniadaniowe” (chiński nawyk jedzenia na śniadanie gorącej zupy jest dość trudny do przejęcia).

Napój natomiast… No cóż – na pewno nie jest mleczny, bowiem większość Azjatów krótko po odstawieniu od piersi zatraca laktazę – enzym odpowiedzialny za trawienie laktozy (perła wiedzy). Z tego powodu trudno gdziekolwiek w Azji kupić strawialny produkt oparty na prawdziwym mleku. Niemniej, w sprzedaży są sojowe zamienniki, a ten, na który natknęliśmy się w Pekinie, sprzedawany w glinianych, zwrotnych dzbanuszkach, wyjątkowo przypadł nam do gustu.

Poza tym wszystkim, na miejscu mamy do czynienia jeszcze ze znanymi klasykami, takimi jak kurczak gong-bao (w orzechach), słodko-kwaśny czy kaczka po pekińsku, o której jeszcze będzie… no i robale. Przez „robale” mam tak na myśli całą listę rzeczy, które w Chinach uznawane są za jedzenie, a u nas zazwyczaj za dobry powód, by jedzenie zwrócić. Ten temat wymaga jednak szerszego nakreślenia. Zrobię to niebawem.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarze 2

  1. Andrzej 29 października 2013
  2. Piotr Brewczyński 29 października 2013

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?