Ogrody i buldożery

Po zakwaterowaniu się w naszym trzygwiazdkowym hotelu postanowiliśmy ruszyć na mały rekonesans. Śniadanie zjedliśmy wcześniej, w jednym ze wspomnianych wcześniej „garaży”, także po zrzuceniu plecaków czym prędzej ruszyliśmy na miasto.

Co od razu rzuca się w oczy w Pekinie? Ok, to będą rowery. Druga rzecz to natomiast to, że miasto jest paskudne.

No poważnie. Nie jest to może Manila czy Jakarta (we’ll get to that later), ale jak na stolicę, to metropolia naprawdę posysa. Brakuje jej kameralności cechującej choćby Rzym (w sumie nic dziwnego – Pekin mógłby zjeść Rzym na śniadanie i przekąsić Paryżem); brakuje jej też rozmachu i hype’u charakterystycznych dla Szanghaju czy Hong-Kongu. Nie pomaga również smog – istna miejska plaga, która lipcowe dni zamienia w koszmarki rodem z końca października. Do tego dochodzi stosunkowo niska zabudowa, TYSIĄCE ludzi na ulicach (nawet w Hong-Kongu nie doskwierało mi to tak bardzo) i fakt, że dosłownie wszędzie jest daleko. No dobra, ale to wciąż Pekin, więc jest w nim trochę do zobaczenia.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od bezpośrednich okolic naszego hotelu, a konkretniej – od cesarskich ogrodów. Jak to w Chinach bywa, ogrody owe oszałamiają swoim rozmachem (być może także dlatego, że swego czasu były siedzibą jedynej cesarzowej Chin – Wu Zetian), chociaż robią to nieco słabiej, kiedy z nieba leją się hektolitry wody. Wszystkie te świątynie, pałacyki i pagody zwiedzaliśmy niestety okutani w świetnej jakości foliowe płaszcze, zakupione za równowartość 30 groszy i w każdym calu warte tej ceny (pierwszy guzik w moim odpadł zarz po wyjęciu ciucha z folii zabezpieczającej). Po kompleksie szwendaliśmy się jakieś 2 godziny, po czym postanowiliśmy poszukać szczęścia gdzieś indziej, tj. w przylegającej do ogrodów zabytkowej dzielnicy.

Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że z naszych planów nici, albowiem chińscy oficjele zaplanowali zmienić stare, zabytkowe budynki mieszkalne w budynki ważne dla nadchodzącej wówczas Olimpiady. Cała dzielnica została zamknięta, na jej teren wjechały buldożery, a w momencie, w którym staliśmy przed tablicą i czytaliśmy o tym fakcie, jakaś połowa dystryktu została już zrównana z ziemią. Jak się wtedy ostatecznie przekonaliśmy, Chińczycy się nie pierdolą.

Nieco rozczarowani i równie przerażeni, wybraliśmy inną drogę, zahaczyliśmy o jakiś kram, na którym kupiliśmy kilka ciuchów (nabytą tam koszulę włożyłem jak do tej pory całe dwa razy), a następnie wróciliśmy do hotelu na szybki odpoczynek. Na ten wieczór M. zaplanował nam bowiem coś, co było niewątpliwie jednym z highlite’ów pobytu w Pekinie. Konkretnie – nocny targ z żywnością.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcie autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?