Droga na Hainan

Guilin było miejscem, w którym zdaliśmy sobie sprawę, że przed nami jeszcze kilka dobrych dni pobytu w Chinach, a my nie mamy co ze sobą zrobić. Do co odleglejszych zakątków było nieco za daleko (dalszego korzystania z pociągów kategorycznie odmawialiśmy), a bliższe nie zainteresowały nas zbytnio, kiedy czytaliśmy o nich w hostelowym przewodniku. Ponadto, zaczęliśmy powoli wykazywać zmęczenie materiału i ckliło nam się za chwilą kompletnego odpoczynku na jakimś zadupiu, gdzie uwolnilibyśmy się od napierających chińskich hord.

Jak zwykle na tej wyprawie, zdecydował za nas M. – jego wybór padł na Hainan.

Wyspa ta, określana czasem jako „chińskie Hawaje” (lol) to najbardziej wysunięty na południe fragment Kraju Środka. Poza zalewającymi ją masami rosyjskich turystów, charakteryzuje się między innymi tym, że kilka lat pod rząd odbywał się tam finał Miss World; a także całkiem solidnym posągiem bogini Guanyin, stojącym w mieście Sanya. O tym mierzącym 108 m skurwielu, będącym obecnie czwartym pod względem wysokości wolno stojącym monumentem na świecie, dowiedziałem się osobiście na dwa dni przed spisaniem niniejszych słów. Nie ma to jak dobry research.

Sam proces dostania się na wybrzeże pamiętam niezbyt dokładnie – zapewne tłukliśmy się tam jakimś busem, upchnięci na pryczach jak niepełnosprawne tuńczyki. Doskonale pamiętam natomiast przeprawę morską już na samą wyspę. Raz – na promie zastał nas przepiękny wręcz wschód słońca, z czerwono-pomarańczowym niebem and shit. Po drugie – jako pasażerowie dysponujący znikomą ilością gotówki, zmuszeni byliśmy spędzić większość podróży na otwartym pokładzie, a zmęczenie dało o sobie znać. O. sen zmorzył jako pierwszą… i jako ostatnią. Jakieś trzy minuty po tym, jak zasnęła, na dłoń wbiegł jej karaluch wielkości gołębia pocztowego, doszczętnie rujnując nastrój radosnego rozleniwienia. Od tej pory nawet siadając rozglądaliśmy się w poszukiwaniu nieproszonych towarzyszy, a plecaki trzepaliśmy trzy razy na minutę.

Pobyt na wyspie zaczęliśmy od rozpoznania. Prom lądował w Haikou, a z naszych informacji wynikało, że najlepsze plaże (będące naszym celem) znajdowały się po drugiej stronie wyspy – w okolicach wspomnianego (wspomnianej?) wcześniej Sanya. Z przewodnika wypożyczonego przy okazji któregoś z wcześniejszych noclegów dowiedzieliśmy się także tego, że do Sanya najszybciej dostać się autostradą, biegnącą wzdłuż zachodniego wybrzeża (na mapie można zauważyć, ze oznacza to zrobienie wielkiego koła). Minus – taka podróż trwała kupę czasu. Wyżej wymieniony przewodnik był jednak datowany na 2005 rok…

Haikou z daleka

Hainan (i Haikou) z morza*

I tu zaskoczyła nas chińska rzutkość. Po zasięgnięcia języka okazało się, że w 2007 roku Haikou z Sanya łączyła już nowa, elegancka autostrada, biegnąca drugim wybrzeżem i śródlądziem, która skracała czas podróży o jakieś 2 godziny. Przez ok. 2 godziny jazdy zastanawialiśmy się więc głównie nad tym, jakim cudem w Polsce podobny odcinek autostrady nie może powstać w czasie poniżej 5 lat. Warto przy tym zaznaczyć, że nasza trasa była stosunkowo bagatelna jak na Chiny, ale wciąż miała ciut więcej niż 250 km. W zestawieniu z naszym czasem przejazdu można też łatwo stwierdzić, jaki stosunek mają Chińczycy do ograniczeń prędkości.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcia autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?