Shwedagon Pagoda i tyle

Do Shwedagon Pagody trafiliśmy dopiero po posiłku, który spożyliśmy w okolicach Sule Paya – konkretnie, w jednej z polecanych przez Lonely Planet restauracji. Oczywiście, los nie mógł przepuścić okazji, by już drugiego dnia naszego pobytu w Birmie nie wpakować nas na inną grupę Polaków, zawierającą dodatkowo osobę bezpośrednio znaną M. Jak się okazało, jego trener muay thay akurat przebywał na miejscu z grupą znajomych, dzieląc chwile spędzone w Birmie pomiędzy zwiedzanie a spuszczanie batów tamtejszym adeptom tajskiego boksu. Dobrze wam tak, brudasy!

Po sympatycznym (acz nie smakującym wszystkim) posiłku i przyjęciu garści porad od rodaków, wsiedliśmy w taksówkę i udaliśmy się do Shwedagon Paya.

Nie owijając w bawełnę – to miejsce jest obłędne. Nawet jeśli widzieliście już Pałac Królewski w Bangkoku, Zakazane Miasto w Pekinie, świątynie Borobudur w okolicy Jogjakarty czy choćby cały komplet pieprzonych zamków nad Loarą, to i tak nie jesteście przygotowani na kopa, który Shwedagon da w dupę waszemu zmysłowi estetycznemu.

Shwedagon Pagoda

Jeździec na bobrze albo czymś podobnym

Shwedagon Paya to część ogromnego kompleksu świątynnego, który błyszczy w słońcu niczym psie jajca, przy założeniu, że pies jest naprawdę duży, a jaja ma szczerozłote. Można powiedzieć, że to praktycznie ucieleśnienie buddyjskiego uwielbienia dla stup, mikro-świątyń, dzwonnic z zawartością i posągów Buddy wszelkich kształtów i rozmiarów (niektóre z nich jeżdżąna bobrach – słowo), połączone z Disneylandem. Do tego dochodzi charakterystyczny dla tego ostatniego tłum ludzi, w tym dzieciarni, którzy kręcą się po kompleksie niczym pchły po wspomnianych psich jajkach. Jest epicko, ciasno i bardzo, bardzo złoto, a jednocześnie człowiek w jednej chwili przestaje żałować, że tłukł się do Birmy 24 godziny. Rzadko kiedy uderzam w tak konkretne tony, ale poważnie – to trzeba zobaczyć, bo bez mind-image tego cholernego molocha w głowie nie możecie powiedzieć, że widzieliście w Azji wszystko, co jest warte zobaczenia. Howgh!

Ponadto, mają tam alabastrowe posążki Buddy, które wszyscy polewają wodą. Słowo daję, gość myje się częściej niż cała ludność kraju razem wzięta.

Shwedagon Pagoda

Czyścioszek

Na miejscu spędziliśmy w cholerę czasu – do tego stopnia, że pomimo całego tego och i ach zaczynało mi się trochę nudzić. W związku z tym, ignorując protesty Mo. i Ma., ulotniliśmy się ze Shwedagon tuż przed zapadnięciem zmroku. Udaliśmy się ponownie pod Sule Paya, a następnie na nocny targ z żarciem, gdzie niezawodny M. znalazł dla nas kolację mistrzów w postaci nadziewanych na patyczki kurzych jelit. Nie porzygaliśmy się tylko dlatego, że towarzyszyło im kilka normalnych kawałków mięsa.

Po tym wszystkim zakupiliśmy kilka butelek whisky i parę opakowań zawiniętych w liście cygaretek, po czym udaliśmy się do hotelu. Tam skonsumowaliśmy wzmiankowane dobra na balkonie usyfionym niczym hinduskie stoisko z żarciem, co i raz narzekając na niedostateczną ilość kupionej Coca-coli. Wcześniej kupiliśmy też trochę betelu, ale ten szajs wymaga paru osobnych akapitów, podobnie jak jeszcze jedna, typowo ranguńska sprawa.

komentarze 2

  1. WeirdMindAlex 26 kwietnia 2016
    • Brewa 26 kwietnia 2016

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?