Kiakto-koszmar

Wstaliśmy o 5:30, czyli nawet nie bladym świtem (widno robiło się dopiero koło 6:30). Dziewczynom trochę czasu zajęło zorientowanie się, że ta pora nie jest najlepsza na malowanie paznokci, w związku z czym z drobnym opóźnieniem wcisnęliśmy się do samochodu (od licznych podróży tego typu do dziś mam odcisk klamki na prawym udzie), po czym ruszyliśmy w stronę góry Kaikto, a dokładniej – Złotego Kamienia, który był naszą atrakcją docelową.

Złoty Kamień nie urywa dupy. Jest to co do zasady… no… kamień, który ktoś pociągnął olejną na złoto. No i jest duży, to trzeba przyznać. I ma stupę na czubeczku. Łał. Niemniej, góra Kaikto i wzmiankowana narzutówka to popularny punkt pielgrzymkowy i bardzo ważne święte miejsce, rokrocznie odwiedzane przez tysiące buddystów z całego kraju i spoza niego (tak, nam też trudno było w to uwierzyć). W związku z tym zacisnęliśmy zęby i powiedzieliśmy sobie coś w stylu: dobra, to i tak tylko 45-minutowy spacer, a potem wracamy do Bago. Ha!

Drewniana broń palna

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze. Mam nadzieję…

45-minutowy spacer. Owszem, o ile ktoś umie czytać. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Po stosunkowo krótkiej jeździe wysiedliśmy w tym, co od biedy można by nazwać basecampem. Liczni straganiarze z biegu wzięli nas szturmem, ale my niepowstrzymanie podążaliśmy przed siebie, chcąc mieć już wszystko za sobą. Postawa godna prawdziwego backpackera, można by powiedzieć. Oczywiście po drodze minęliśmy postój dziwnych ciężarówek, do których po drabinkach wchodzili miejscowi, ale jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby zapytać, o co chodzi. Płomienia podejrzliwości nie roznieciła również informacja od naszego taksówkarza, który oznajmił nam, że czeka na nas do 15:00. Do 15:00? Przecież będziemy na dole do południa. Debile.

Pewne podejrzenia spłynęły na nas po ok. 1,5 godziny marszu, kiedy Kamienia wciąż nie było widać, a wzięte w ramach prowiantu bułki zamieniły się w niebyt. Całokształt naszego zidiocenia olśnił nas kilka minut później, kiedy spytaliśmy przygodną młodzież, czy jeszcze daleko. Daleko? Nie – jeszcze ze 3 godziny. WHAT, powiedziałem, a potem jeszcze: o żesz w dupę.

Marynowany szczur

Szczurka?

No i tak. Okazało się, że informacja z Lonely Planet owszem, była właściwa, tylko źle ją zinterpretowałem. 45 trwało bowiem przejście do Kamienia od miejsca postoju wjeżdżających na szczyt ciężarówek, a nie z samego dołu. Z samego dołu, mianowicie, spacer trwa około 5 godzin.

Wybór był jednak prosty – złażenie na dół byłoby bezcelowe, więc wzięliśmy dupy w troki, zaopatrzyliśmy się w potężne zapasy wody (na szczęście po drodze na szczyt często-gęsto rozstawione są przeróżne kramy z tym dobrem i nie tylko) i ruszyliśmy z kopyta, to jest zrywami, z częstymi przerwami na nawodnienie i odpoczynek.

To nie była bardzo zła wycieczka. Wręcz przeciwnie – pod drodze napatrzyliśmy się na przykład na bambusowe repliki broni palnej, najwyraźniej występujące (z miejscowym tylko znanych powodów) tylko w tym rejonie kraju; na tradycyjny sposób warzenia nalewki z tłuszczu kozła (polegający, a jakże, na mocnym ściśnięciu martwego kozła); a także na różnorodne przysmaki birmańskiej kuchni egzotycznej, na czele z marynowanymi szczurami. Problem polegał na tym, że to samo mogliśmy obejrzeć SCHODZĄC z góry, a nie wdrapując się na nią w pocie czoła. Na pocieszenie otrzymaliśmy kilka gratulacji od schodzących (oczywiście) mnichów, przy czym jeden w zamian za kilka słów wydębił od nas wsparcie finansowe.

Po 5 godzinach bez mała stanęliśmy wreszcie w miejscu, z którego było widać upragnioną skałę. Nie powiem, samo miejsce robi pewne wrażenie, porównywalne nieco do tego, co podróżnik czuje w Tybecie (tak mi się przynajmniej wydaje, bo jeszcze nie byłem). Słońce grzało, a nad górami dmuchał przyjemny, orzeźwiający wietrzyk, który jednak nie przeszkadzał pewnemu grubemu Koreańczykowi w tym, by ostatni kilometr do Złotej Skały przemierzyć w lektyce niesionej na ramionach czterech rosłych Birmańczyków. Cholerny leń z Seulu.

Poszwendaliśmy się trochę (M. i ja więcej, bowiem wzmiankowany wcześniej seksizm religijny i pod Złotą Skałą ma co nieco do powiedzenia), pooglądaliśmy dość trochę ładnych widoczków, a następnie znaleźliśmy przystanek ciężarówek i załadowaliśmy się do jednej z nich. W udziale przypadły nam miejsca na tyłach, co – jak łatwo się domyślić – nasze tyłki przyjęły niezbyt przychylnie. Zjeżdżając w szalonym tempie po serpentynach obiegających górę przez chwilę poczuliśmy się jak w tanim rollercoasterze, przy czym odczucie to najpełniej dotknęło M., bowiem jedna z jego współpasażerek nie wytrzymała i rykoszetem obrzygała mu łokieć. BYŁO ŚWIETNIE, a cała zabawa trwała jakieś 45 minut.

Teraz zastanawiam się, czy mogliśmy wybrać gorszą alternatywę, ale zapewne nie. W jedną stronę uchetaliśmy się jak pijane osły, w drugą wytrzęsło nas jak na tanim wibratorze. Jeśli będziecie kiedyś na miejscu – wjedźcie sobie na spokojnie na górę i zejdźcie trasą pieszą. Szczerze radzę.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?