Site icon jedź, BAW SIĘ!

Inle i różne inne

Jezioro Inle

Prawdziwi rybacy przy robocie

Następny dzień miał być jednym z highlightów naszego wyjazdu do Birmy i – co rzadko się zdarza – od początku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że właśnie tak będzie.

Z całego naszego składu dolegliwości z zeszłego dnia utrzymały się tylko przy Mo., która odchorowywała je dzielnie przez cały dzień, a zwłaszcza w okolicach południa. Niemniej, kiedy ok. 7:00 stawiliśmy się na przystani promowej, wszyscy czuliśmy się zwarci, gotowi oraz w kurwę zziębnięci, bowiem poranki nad jeziorem Inle nie należą do najcieplejszych. Dość sprawnie załadowaliśmy się na jedną z licznych (delikatnie mówiąc) łodzi turystycznych, po czym przy wtórze turkotania silnika, niechybnie wyjętego z ciągnika Ursus, wyruszyliśmy w stronę zbiornika wodnego będącego najważniejszą atrakcją tej części kraju.

„Kilka” turystycznych łodzi

Po drodze, poza konstrukcją najwyraźniej będącą oprawą jednego z zapomnianych odcinków Star Treka, nie zauważyliśmy nic, co by nas zachwyciło. Nic dziwnego, bo widok przesłaniała nam mgła, sama w sobie będąca pewną atrakcją. Kiedy opary lekko ustąpiły okazało się, że oto wypłynęliśmy na szerokie wody. Główną część podróży rozpoczął także jeszcze jeden epizod, nieco mniej sympatycznej natury.

Każdy kraj azjatycki ma miejsce, w którym handlarze są do szczętu zepsuci i potrafią kompletnie zrujnować daną atrakcję, zazwyczaj poprzez natarczywe składanie ofert kupna fletu, sztuk trzy za dolara, materiał: bambus. W Kambodży zdarza się to w okolicach Angkoru, w Bangkoku podczas rejsu do kilku przyrzecznych atrakcji, natomiast na Inle poprzeczkę w tym względzie podbili nie tyle bezczelni kupcy, co „fotogeniczni” rybacy.

Fotogeniczni rybacy są bardzo fotogeniczni – tu nie ma co się kłócić. Tam podskoczą, tu zakręcą nogą, a jeden czy dwóch nawet zaprezentuje profil właśnie co złowionej ryby, szamoczącej się jeszcze ostatkiem sił w uścisku krewkiego przedsiębiorcy. To wszystko dzieje się w sytuacji, z której nie ma wyjścia, chyba że opuścimy pokład i resztę (niekrótkiej) drogi przebędziemy wpław. W związku z tym po krótkiej błazenadzie nadchodzi nieuchronny moment, kiedy w zaległej nagle ciszy rybacy podpływają do Waszej łódki, wystawiają rękę, a następnie robią minę z serii „taki biedny”. Pilot łodzi zazwyczaj staje się nagle głuchy jak pień i równie ślepy, nie zauważając zdesperowanych spojrzeń turystów, którzy jak mogą dają mu znaki, by wreszcie ruszał dalej. Chcąc nie chcąc, trzeba wcisnąć w kilka dłoni tysiąc czy dwa kyatów, tym razem samemu udając, że nie słyszy się pełnych rozczarowania posykiwań walących śledziem chciwców. Jedynym ratunkiem jest to, że tuż za Waszą łodzią dziwnym trafem czeka już kilka następnych, chociaż wydawałoby się, że delta jest w tym miejscu szeroka i nie trzeba ustawiać się gęsiego. W związku z powyższym, po odpowiedniej dawce utyskiwania, rybacy przywdziewają ponownie minę „wesoły wieśniak” i płyną bawić nową publikę z nadzieją, że okaże się bardziej hojna. Pominę tu kwestię tego, czy kasę należy dawać, czy nie. Głównym problemem jest fakt, że w przypadku zastosowania taktyki „nie czaję, o co im biega” narażamy się na gniewne pomruki pilota, który zapewne dostaje swoją działkę z całego procederu. Cóż robić – taka kultura.

Jeden z fotogenicznych rybaków

Potem jednak jest już tylko lepiej. Jezioro Inle to wielki zbiornik wodny, który w porze wczesnoporannej aż tętni życiem. Tam zobaczymy kilku faktycznie łowiących rybaków (ci – w odróżnieniu od wspomnianych wcześniej sępów – raczej stronią od turystów), gdzie indziej – wioskę zbudowanych na balach domów czy nawodną świątynię, która pod względem ilości złota nie odbiega wcale od odpowiedników na lądzie. A wszystko to w pierwszych promieniach słońca, z wiatrem we włosach i cholernymi mewami dookoła głowy, jeśli tylko przyjdzie nam do głowy wziąć ze sobą jakąś kanapkę.

Rejs po jeziorze to właściwie pętla obejmująca kilka różnych warsztatów i świątyń. W tych pierwszych można dowiedzieć się naprawdę dużo na temat miejscowego rękodzieła, w tym tego dotyczącego srebrnej biżuterii, wyrobów metalowych, drewnianych i tkackich czy takich, które z braku lepszej nazwy można by określić jako birmańskie FMCG (bo jak inaczej określić „naturalne” papierosy zawijane w liście). W każdym zakładzie oczywiście można zakupić miejscowe gadżety, niemniej nikt tu na nic nie naciska… bo i nie ma po co. Sam będąc raczej sceptycznym w takich przypadkach, skusiłem się i kupiłem kilka pamiątek i prezentów, w tym na przykład srebrną bransoletkę dla B. w cenie takiej, o jakiej w Polsce można by tylko pomarzyć. M., jako największy wyjazdowy łowca badziewia, wrócił z rejsu lżejszy o prawie 100 dolców, ale jednocześnie cięższy między innymi o miecz podejrzanie przypominający przekuty ruszt do grilla w wyjątkowo ozdobnej oprawie.

Jeśli idzie o świątynie, to w zasadzie odwiedza się dwie. Phaung Daw Oo Paya jest duża, błyszcząca, zaopatrzona w kuszący bazar i powodująca odruch wymiotny u wszystkich tych, którzy przez wcześniejszy tydzień widzieli już dziesiątki podobnych przybytków. Druga natomiast…

Były nawet długoszyje tkaczki

… W drugiej natomiast są skaczące koty. Tak – nie przewidzieliście się – w Nga Hpe Kyaung są skaczące koty i to dokładnie na tej samej zasadzie, na której na warszawskiej Pradze rozdają samochody: nie samochody, tylko rowery; i nie rozdają, tylko kradną. Najprościej mówiąc: koty chuja skaczą. Wylegują się za to pod ścianami, patrzą na świat z pogardą (jak to koty), a zapytani o pokaz mnisi wzruszają ramionami i mówią, że za gorąco. Jednym słowem – kicha i niedowierzanie płci pięknej, no bo przecież słodkie kotki miały robić hyc, a wyszło, że mają w dupie.

Niemniej, wycieczka była przekozak. Zgarnęliśmy trochę słońca (choć przez większość czasu siedzieliśmy w polarach, bo piździło jak czort) i zdecydowanie więcej pamiątkowego szajsu, a także zobaczyliśmy jak się szyje chustki z lotosów czy kręci anyżowe skręty. Aż dziw bierze, że cały rejs skończyliśmy w okolicach 14:00 – wydawało nam się, że jest zdecydowanie później.

20.58629196.910181
Exit mobile version