Droga do Mandalay*

Po rejsie nastąpił tak zwany „czas serwisowy”. Do autobusu było jeszcze kilka godzin, więc z radością skorzystaliśmy ze ślimaczącego się Wi-Fi, zjedliśmy coś w niedalekiej Miss Nyangshwe (szału nie było) i zarezerwowaliśmy telefonicznie hotel w Mandalay – to miasto miało być następnym przystankiem na naszej drodze. I tak jakoś minął nam czas.

Podstawiony pod hotel busik ujechał może półtora kilometra, po czym wyrzucił nas na „przystanku” autokarowym, to jest przy słupie, który był tylko odrobinę bardziej zakurzony niż inne. Wraz z nami na miejscu znalazła się grupa innych turystów, w tym dwójki z Polski, których dość szybko odstraszyliśmy swoim nieprzystojnym zachowaniem, będącym wynikiem konsumpcji o jednego (lub więcej) piwa za dużo.

Dziewczyny, jak to dziewczyny, udały się na poszukiwanie toalety. Kiedy ją znalazły, wróciły do mnie i M. po czym przez pewien czas zachowywały się bardzo spokojnie. Zapytane o powód poradziły, byśmy sami się przekonali. M. nie wyraził chęci, ale ja – żądny przygody, choćby wiązała się ona z odwiedzinami w sraczu – ruszyłem ku wyzwaniu z pełnią sił wspomaganych przez buzujący w żyłach alkohol.

Jak się okazało, przygoda polegała na tym, że aby dostać się do toalety należało: 1) przecisnąć się przez szczelinę w murze o szerokości ok. 60 cm; 2) przejść pomiędzy ścianą budynku i murem tak, by przy okazji nie stać się źródłem pożywienia/środkiem transportu dla licznej owadziej populacji tego uroczego miejsca; 3) znaleźć się nagle – ku zdziwieniu własnemu i bywalców – w sali bilardowej; 4) otrzymać od bezzębnej, ale bardzo entuzjastycznej babiny latarkę – oczywiście nie za darmo; 5) wyjść na podwórze i uzmysłowić sobie, że bez latarki prawdopodobnie już na pierwszym metrze wpadlibyśmy w kałużę czegoś, w co bardzo wpaść nie chcemy; 6) trafić do sraczyka, spojrzeć nań, a następnie wysikać się obok niego, ryzykując oblanie sobie butów, bowiem wszystko byłoby lepsze od wejścia do pomieszczenia, które tak wygląda, a przede wszystkim – tak PACHNIE.

Wizyta w tej toalecie sprawiła że, nie pierwszy i nie ostatni raz na wyjeździe, uległa przetasowaniu jedna z moich list Worst3. Toaleta spod Nyangshwe szturmem wdarła się na drugą pozycję, pozostawiając pod sobą drewniane wygódki kambodżańskich wysp i ustępując tylko jednemu z publicznych ustępów w Mongolii, w którym miałem szczęście być i niechcący zajrzeć do sedesu. Resztę sami sobie dopiszcie.

Szok, który sparaliżował mnie po tym krótkim wypadzie, na szczęście wkrótce ustąpił. Bardzo wiele w tym względzie miał do powiedzenia autokar, który okazał się naszym transportem do Mandalay. Ten – w odróżnieniu od epizodu opisanego wyżej – przetasował za to solidnie moją listę Top3 transportów kołowych. Bez kitu był to bowiem najwygodniejszy autobus, jakim w życiu jechałem.

Nie chodziło tylko o to, że w jednym rzędzie mieścił zaledwie trzech pasażerów; czy o to, że każde siedzenie można było rozłożyć praktycznie do granic „łóżkowych” – tego już doświadczyłem w Tajlandii, podobnie zresztą jak kocyków, poduszek i darmowej wody. Bank rozbił fakt, że nawiew nad fotelem faktycznie można było wyłączyć, podnóżek pod fotelem rzeczywiście działał, a na jednym z przystanków otrzymaliśmy od przewoźnika przybory toaletowe: szczotkę, pastę do zębów i nawet pieprzony grzebyczek!

W połączeniu z całkiem przyzwoitym posiłkiem na trasie (dziewczyny i M. mieli okazję spróbować chińskich „parowańców”), przejazd okazał się najbardziej udanym ze wszystkich, jakie odbyliśmy lub mieliśmy odbyć w Birmie. No, może poza tym, że w Mandalay mieliśmy być o 4:00…

*tak, wiem, że to piosenka.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?