Ktoś tu słyszał o trishaw?

Zanim jednak opiszę nasze dalsze perypetie w Mandalay, wrócę na chwilę do tematu spalinowych riksz, czy też trishaw, jak popularnie nazywa się w Birmie każdy niemal środek transportu sprzężony w jakiś sposób z motorem.

Jak już kiedyś wspominałem, większość azjatyckich krajów ma charakterystyczny dla siebie wehikuł. W Mongolii są to nieśmiertelne UAZy, na Filipinach (o czym jeszcze będzie później) mamy Jeepneye, w Tajlandii – tuk tuki, a w Birmie… W Birmie sprawa jest trochę bardziej skomplikowana.

Trishaw jako takie funkcjonują bardzo szeroko w całej Azji, najczęściej obok klasycznych półciężarówek z częściowo zabudowaną paką, w której lud pracujący upchany jest jak sardynki w puszce. Półciężarówki te, o których zresztą nie raz już wspominałem, wożą ludzi na krótkie i długie dystanse, w tym również na te przewyższające kilkaset kilometrów (dla Europejczyka jest to niepojęte zważywszy na stan birmańskich dróg, ale localsi wydają się być zadowoleni z faktu istnienia „średnio” wygodnego, ale bardzo taniego transportu – nawet jeśli oznacza to 10 godzin siedzenia na nieoheblowanej desce, a potem wyjmowanie drzazg z miejsca, do którego żadne drzazgi nigdy nie powinny się dostać).

Spalinowe riksze to w zasadzie dokładnie ta sama historia, przy czym elementem napędowym – nazwijmy to tak – jednostki transportowej jest w tym wypadku motor. Z przodu mamy więc zamocowany toporny, wzmocniony (często głównie żarliwą modlitwą) jednoślad, który pozbawiony jest klasycznej tylnej części. Zamiast niej z tyłu znajduje się obszerna, zadaszona paka, wzdłuż której zamocowane są ławki. Ławki owe miewają różniastą jakość, także możemy ponownie trafić na twarde jak życie w tym kraju deski. Równie dobrze może zdarzyć się jednak, że dolna część naszych pleców przez kilkadziesiąt minut spocznie na wcale miękkiej poduszce z syntetycznej skóry, zapoconej niemożebnie przez poprzedniego pasażera.

Takimi wehikułami miejscowi pospołu z turystami poruszają się zazwyczaj na zasięgi krótsze, których pokonanie nie zajmuje więcej niż 1-1,5 godziny jazdy, często po sakramenckich wertepach i kałużach, w których można utopić stado słoni. Chyba jedynie konstruktorzy tych piekielnych maszyn wiedzą, jakim cudem ledwo dychający silnik jest w stanie pociągnąć całą konstrukcję, na którą w końcu składa się nielicha ilość metalu, a do tego kierowca i do 6 pasażerów (średnio – łatwo się jednak domyślić, że to wcale nie jest górna granica).

Trishaw to uniwersalny i tani środek transportu, o ile umiemy się trochę potargować i nie zgadzamy się od razu na pierwszą cenę, którą usłyszymy. Trzeba jednak pamiętać, że pospołu z nami może podróżować na przykład beczka czosnku niepierwszej świeżości, która akurat zdąża w to samo miejsce co my. Problemem również bywają drogi – zarówno w sezonie suchym, jak i deszczowym. W tym pierwszym narażamy się na momentalne nabycie pylicy; w tym drugim – na litościwie szybkie zamarzniecie. Natomiast w obu tych przypadkach naszemu zgonowi będą towarzyszyły skoczne rytmy ulubionej muzyki kierowcy, bowiem każdy z nich prędzej czy później sprawia sobie tubę grającą z wejściem USB, dającą w czapę sążnistym basem lepiej niż niejeden high-endowy subwoofer. Dzięki temu zanosząc się kaszlem możemy jednocześnie słuchać, jak ktoś niebezpośrednio obraża naszą matkę po birmańsku, co zawsze jest dość ciekawym przeżyciem.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?