Przypał w drodze do Hsipaw

Hsipaw jest jedną z dwóch trekkingowych stolic Birmy. Drugą jest Kalaw – zgodnie z moim researchem osoby, które trekkingi lubią, ale nie za bardzo, mogą spokojnie wybrać pomiędzy jedną z tych dwóch opcji; u nas padło właśnie na Hsipaw. Początkowo w ogóle nie planowaliśmy, że będziemy tam śmigać, ale byliśmy – jak to się mówi na zachodzie – ahead of schedule, więc YOLO i czemu nie.

Transport znaleźliśmy sprytnie i szybko. Szybko, no bo… szybko; a sprytnie, bo podpytaliśmy trochę miejscowych kierowców i okazało się, że jakiś gość poleci tam z nami za cenę podobną (czy nawet niższą) do autobusowej, ale za to dwa razy szybciej (3 godziny zamiast 6). Nie zastanawiając się wiele (co było głupie), zapakowaliśmy bety do półciężarówki i ruszyliśmy w stronę zachodzącego słońca (co jest o tyle nieprawdą, że zdążaliśmy na wschód).

Pierwsza godzina była super. Słońce prażyło, wiaterek powiewał, a my dość szybko pruliśmy przed siebie, zgrupowani w jako-takim komforcie na naszych plecakach. Nieciekawie zrobiło się po ok. 60 minutach, kiedy słoneczko już prażyć przestało, a już w ogóle chujowo po kolejnych 30, kiedy zapadł zmrok, a my zaczęliśmy najnormalniej w świecie zamarzać. W związku z powyższym zaczęły się lekkie niesnaski, przesiadki na ciepłe miejsce obok kierowcy oraz dziwne ruchy motywowane chęcią uniknięcia hipotermii. Na szczęście po trzech godzinach z małym plusikiem wreszcie stanęliśmy w Hsipaw, a kierowca był tak dobry, że podwiózł nas pod sam hostel. Było to o tyle miłe że, jak się okazało, gość musiał nadłożyć kilka kilometrów od swojego rzeczywistego celu podróży. No, ale w końcu dostał gruby hajs (chociaż już nie pamiętam, jaki – chyba ze 30 dolców).

Hostel, który tym razem dostąpił zaszczytu goszczenia naszej swawolnej gromady, wymaga kilku oddzielnych słów. Lily’s Guest House to nowy spot na backpackerskiej mapie Hsipaw, ale długo nie pozostanie w ukryciu, bowiem – prócz przyjemnych i stosunkowo tanich pokoi – dysponuje obsługą na tyle kompetentną, że nadal nie jestem pewien, czy to nie Niemcy w przebraniu. Z drugiej strony – zupełnie nie po niemiecku żydzą gościom prysznica po check-out’cie, co jest kompletnie niechrześcijańskie. Niemniej, w ciągu 30 minut od przyjazdu mieliśmy już załatwiony dwudniowy trekking, bilety autobusowe do Bagan, a także wskazówki co do najbliższej kolacji. Za wszystko poza ostatnim przyszło nam zapłacić srogą ilość gotówy, ale co robić – wakacje.

Po ustaleniach, zgodnie z sugestią staffu hostelowego, ruszyliśmy coś wtrząchnąć. Polecona nam nadrzeczna tajska restauracja dała radę (w 4 przypadkach na 5), a dobry klimat został lekko naruszony przez damską próbę dojścia do pewnych kompromisów oraz wiatr walący po nerach, który ciągnął od wody jakby go kto gonił. Niemniej, nażarci wróciliśmy do hotelu, wykąpaliśmy się w (wyjątkowo) ciepłej wodzie, a następnie poszliśmy w kimę.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?