Jak zrobić turystę "na sandały"

Pierwszy dzień w Bagan zaczęliśmy o 9:00 od płatnego, ale konkretnego śniadania, którego punktem głównym było oczywiście jajko na pierdylion sposobów, przez co przez „pierdylion” rozumiem „dwa”. Po przyjęciu porcji cholesterolu, po której w Polsce człowiek ląduje na ostrym dyżurze, rozdzieliliśmy się. M. i jego harem musieli podjechać do samego miasta Bagan (nasza baza mieściła się w Nyang U, na północny wschód od „głównej” miejscowości regionu) żeby potwierdzić wzięcie udziału w pewnej aktywności, o której jeszcze napiszę; natomiast ja i B. postanowiliśmy przez ten czas nieco popedałować. Rowery wzięliśmy w naszym hotelu – obciążyło to nasz budżet kwotą 1,5 dolara od łebka. Nie było to dużo, nawet biorąc pod uwagę fakt, że dostarczone nam rowery wyglądały na wyprodukowane w roku, w którym mój dziadek zobaczył pierwsze cycki.

Jak się okazało, jakość naszych jednośladów nie miała specjalnego wpływu na nasze wrażenia. Na początku oczywiście pojechaliśmy kawałek w złym kierunku i skręciliśmy nie tam gdzie trzeba, ale ostatecznie trafiliśmy do pierwszej miejscowej atrakcji, czyli stosunkowo nowej Shwezigon Paya. Świątynia, poza standardowym złotem w ilościach „do porzygu” charakteryzuje się bardzo długą kolumnadą czy też amfiladą (wybaczcie mi mój brak znajomości architektury, ale who cares), na końcu której znajduje się wejście do przybytku. W tymże holu na turystów czekają już oczywiście zacierający brudne łapska handlarze, próbujący przekonać do zakupów na wszystkie możliwe sposoby, przy czym większość z nich leży na osi etycznej gdzieś w okolicach Apartheidu.

Przykład? Myśląc, że jesteśmy sprytni wylądowaliśmy w połowie wspomnianej kolumnady. Leddo zsiedliśmy z rowerów, podbiegły do nas dwa sympatyczne hipopotamy, które – wzorem Krysznitów – wcisnęły nam w łapy jakieś smętne, lakierowane motylki, a następnie niemal siłą zaprowadziły do swoich stanowisk, gdzie usadziły nas na stołkach i zaczęły prezentację. Pierwszy szok na szczęście minął szybko, więc porozumieliśmy się wzrokiem, wstaliśmy i wykręcając się brakiem czasu spierniczyliśmy w te pędy, obiecując wizytę w tzw. „terminie późniejszym”. Warto przy tym zaznaczyć, że nasze sandały zostały przed bocznym wejściem, jako że do świątyń buddyjskich wchodzi się boso.

Myśląc, że najgorsze za nami, przekopaliśmy się przez budynek sakralny w szybkim tempie – raczej tylko dla formalności niż żeby faktycznie pozachwycać się wnętrzem. Świątynia może i robi wrażenie, ale w zasadzie nie różni się bardzo od tego, z czym mieliśmy już do czynienia w Birmie. Kiedy dotarliśmy do wyjścia okrężną drogą, ze zdziwieniem skonstatowaliśmy, że nasze buty zniknęły. Rozglądając się zauważyliśmy poznane wcześniej walenie, które ze złośliwym uśmiechem machały do nas z amfilady, w drugiej ręce trzymając nasze obuwie. W lekkim szoku podeszliśmy do wrednych bab i odebraliśmy naszą własność, starając się ignorować pełne złości spojrzenia, którymi obrzuciły nas na odchodnym. Po akcji wsiedliśmy na rowery i daliśmy w pedał, żeby jak najszybciej ulotnić się z miejsca zdarzenia. Jestem pewien, że babska pomstują na nas do tej pory.

Po niezbyt przyjemniej przygodzie z chytrymi babami z Bagan udaliśmy się na krótkie zwiedzanie podziemnej świątyni Kyanzittha. Na miejscu było zdecydowanie przyjemniej, bowiem poza nami nie było tam ani jednego turysty. Dokładniej – ani jednego człowieka. Jeszcze dokładniej – ani jednej pieprzonej duszy. Było to o tyle problematyczne, że aby wejść do budowli potrzebowaliśmy klucza, a żeby ów klucz zdobyć, potrzebowaliśmy strażnika. Strażnik na szczęście szybko się znalazł – okazała się nim korpulentna staruszka, która pochrapując i popierdując donośnie ucinała sobie drzemkę kawałek od świątyni. Niezbyt zachwycona pojawieniem się bezczelnego obowiązku zawodowego, wręczyła nam klucz oraz latarkę. Ta ostatnia w konkurencji najmniej efektywnych źródeł światła przegrywała tylko z konającym świetlikiem, więc po świątyni kręciliśmy się nieco na oślep, a XIII-wieczne freski co najwyżej powąchaliśmy i lekko pomizialiśmy. No, ale przynajmniej było chłodno.

Po oddaniu klucza naburmuszonej woźnej znowu ruszyliśmy w trasę, udając się w kierunku Starego Bagan, czyli najważniejszej części ogromnego kompleksu świątyń.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?