Balony nad Bagan

Dla M., Mo. i Ma. następny poranek był dość ciężki. Nie z powodu ewentualnego kaca, bo powszechnie wiadomo, że na wakacjach kac nie występuje, a dlatego, że musieli wstać o 5:00 nad ranem. Dlaczego? A, to już dłuższa historia.

Zaczęła się ona właściwie już naszego pierwszego dnia w Rangunie, kiedy rzeczona trójka zdecydowała, że weźmie udział w dość drogiej, ale niewątpliwie niepowtarzalnej atrakcji, jaką jest lot balonem nad Bagan. Atrakcja owa, pomimo wysokiej ceny, cieszy się w tym rejonie nieustającą popularnością – w końcu to lot pieprzonym balonem i to w scenerii, której nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie. Powodem, dla którego ja i B. zdecydowaliśmy się olać całą sprawę, była cena. Wydaje się to dość trywialne i małostkowe, niemniej przyjemność ta kosztuje na miejscu 360 dolarów (sic!), o ile zdecydujemy się na skorzystanie z usług pierwszej firmy, która wpadła na balonowy pomysł, to jest Baloons over Bagan. Ewentualne przełożenie decyzji o wzięciu udziału w atrakcji jest również utrudnione, bowiem kalendarz BoB jest mocno zapchany, a rezerwacji należy dokonywać odpowiednio wcześniej, nawet z miesięcznym wyprzedzeniem (zwłaszcza w styczniu, kiedy Birma jest zasrana turystami).

Trójce naszych znajomych udało się jednak obejść ten problem. Okazało się bowiem, że w Bagan jakiś czas temu otworzyła się konkurencja BoB, nazywająca się – znów oryginalnie – Oriental Balooning. Firma ta oferuje identyczne usługi, z tym że ma odrobinę bardziej przystępne zarówno cenę, jak i kalendarz. Ta pierwsza oscyluje w granicach 330 dolarów (co wciąż jest zdzierczą kwotą); ten drugi pozwala natomiast na dokonanie rezerwacji z dwutygodniowym wyprzedzeniem, także ewentualną decyzję można podjąć już będąc w kraju i wiedząc mniej więcej, jak będzie wyglądał stan naszych finansów w dniu lotu.

Cała sprawa jest dość prosta. Wystarczy przedzwonić do biura OB w Bagan, dokonać wstępnej rezerwacji, a następnie będąc na miejscu ostatecznie ją przyklepać i wpłacić wzmiankowaną wyżej kwotę (i to właśnie M. et consortes zrobili pierwszego dnia naszego pobytu w Bagan). Abstrahując od faktu, że za 330 dolarów przeciętna birmańska rodzina może przeżyć w swoim kraju jakieś 5 miesięcy, to w przypadku moim i B. bardziej zadziałało zestawienie z faktem, że za tę kwotę można dzisiaj otrzymać na przykład lot w dwie strony z Warszawy do Dubaju, a nie wyłącznie 45-minutowy przelot w wiklinowym koszu nad sporą ilością malowniczych cegieł.

Bagan

Całe niebo pełne bogatych frajerów

Niemniej jestem w stanie zrozumieć, że dysponując odpowiednimi środkami można się na lot nad Bagan zdecydować i staram się nie oceniać negatywnie tych wszystkich zepsutych, snobistycznych frajerów, którzy się na niego decydują.

Wracając do naszego 16. dnia w Birmie – nasi znajomi, lżejsi o łączną kwotę prawie 1000 dolców, zmuszeni byli wstać o 5:00 nad ranem. Spod hotelu zgarnął ich zabytkowy busik, który zawiózł ich na miejsce gdzie, oglądając balon przygotowujący się na lotu, popijali proseco (powaga) i starali się nie posrać w gacie z wrażenia. W tym samym czasie ja i B. wstawaliśmy i szykowaliśmy się do porannego spaceru i wspinaczki na niedaleką świątynię, z której mieliśmy obejrzeć nie tylko malowniczy jak skurwysyn wschód słońca, ale także kilkanaście balonów pełnych ludzi o zbyt głębokich kieszeniach, którzy najwyraźniej byli już w Dubaju.

Tym sposobem obie nasze grupy spędziły ranek na pstrykaniu zajebistych fot – jedni ze świątyni, która jako miejsce podobnych aktywności znana jest już od dawna; drudzy z wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią, w podmuchach ciepłego wiatru i gazu napędowego. Mam nadzieję, że jego opary kiedyś okażą się rakotwórcze.

Podobne ujęcie po 20 minutach

Podobne ujęcie po 20 minutach

Co by jednak nie mówić, wschód słońca nad Bagan to coś, co zobaczyć trzeba, nawet jeśli nie chcemy wywalić w gaz półrocznej pensji birmańskiego plantatora czy nawet po prostu cholernie nie lubimy wstawać bladym świtem. Wszystkie pozostałe poranne atrakcje, włączając nawet rejs po Inle, bledną w porównaniu z tą godziną czasu, kiedy człowiek w ciszy i spokoju siedzi na schodach kilkusetletniej świątyni i chłonie wszystkimi zmysłami pełną chwałę tego niesamowitego miejsca. No, poważnie – nawet mnie to ruszyło, choć przyznam, że mam słabość do sypiącego się, kamiennego szajsu.

Aha – jedna rada dla tych, którzy planują wersję ekonomiczną: wybierzcie nieco niższą świątynię leżącą bliżej drogi. Te kilka dodatkowych metrów nad ziemią Was nie zbawi, a będziecie tam siedzieć w towarzystwie co najwyżej jednej lub dwóch innych osób. Na większej budowli nieustanne klikanie kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu spustów migawek naraz może nieco psuć klimat.

Po wszystkim, nieco wyciszeni, ale stosunkowo szczęśliwi wróciliśmy do hotelu i zajęliśmy się konsumpcją śniadania. Uśmiechy M., Mo. i Ma., którzy wrócili 30 minut po nas, na chwilę odebrały nam apetyt, w zamian obdarzając chęcią natychmiastowego (i wielokrotnego) zanurzenia w ich gardłach noży do pieczywa, ale zazdrość szybko zgasła zalana ciekawą opowieścią naszych towarzyszy…

Taaa…, kto by się tam oszukiwał. W dupie mieliśmy opowieść, a zazdrość zeżarła nas błyskawicznie, wydaliła, a następnie wtrząchnęła ponownie. Cóż, może w tym roku skoczymy sobie do Dubaju.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?