Boskie żarcie w dzikim kraju

Jedzenie w Ngapali to największa miejscowa atrakcja i tak naprawdę jedyna, jeśli pominiemy plażę. Poza nią oczywiście da się coś na miejscu robić (o tym jeszcze napiszę), ale jeśli jest się tam zaledwie przez 2-3 dni, to właśnie jedzenie najmocniej wbija się w pamięć.

Miejscowe restauracje dysponują bardzo podobnymi menu ze sporadycznymi modyfikacjami, które spokojnie można pominąć. Najważniejszą kwestią jest tak naprawdę wybór miejsca, w którym szama smakuje Wam najbardziej i konsekwentne trzymanie się tego wyboru – dzięki takiej taktyce właściciel już drugiego dnia przywita Was z otwartymi ramionami, a Wy możecie liczyć na niewielkie bonusy, zazwyczaj pod postacią dodatkowych przekąsek lub drobnych wyrobów rękodzielniczych wątpliwej jakości (jak np. bransoletka z muszelek zamocowanych do sznurka klejem stolarskim).

Jeśli chodzi o samo menu, to prym oczywiście wiodą wszelkiego typu owoce morza oraz ryby, na czele z przepyszną barakudą. Z tych pierwszych na szczególną uwagę zasługują homary, podawane w całości wraz z bukietem warzyw i innego szajsu – nie jest to może danie najtańsze, ale zdecydowanie najbardziej widowiskowe. Do tego do woli obeżrecie się wszelkiego typu krewetek, kalmarów, ośmiornic i innego obleśnego, morskiego gówna, które po przyrządzeniu zamienia się w najlepsze tego typu potrawy, jakie kiedykolwiek zjedliście.

Wybór naszej grupy padł na restaurację Two Brothers, słusznie zachwalaną przez Lonely Planet. Po kilku eksperymentach z innymi przybytkami zjadaliśmy tam Wszystkie nasze obiady (obfite śniadania bufetowe mieliśmy zapewnione w hotelu). Moim i B. faworytem w Dwóch Braciach okazało się curry z owoców morza podawane w całym kokosie. Zupełnie szczerze, nie jadłem w życiu nic lepszego, co zawierałoby jednocześnie ryby i mleko kokosowe. Sporym powodzeniem cieszyły się wśród nas również owoce morza w tempurze (tłuste jak skurwysyn, ale równie dobre) oraz… sałatki: z pomidorem i awokado oraz z orzechów nerkowca, które osobiście uwielbiam pasjami i żarłbym je pewnie na tony, gdyby skurwiele nie były takie drogie. Pomimo pozornej prostoty tych dwóch ostatnich dań, były one w Ngapali przyrządzane tak dobrze, że w zasadzie nie zaczynaliśmy bez nich żadnego posiłku.

Jeśli chodzi o ceny, to był to jedyny zonk. Cały rejon najpopularniejszej plaży Birmy jest generalnie dość drogi – zarówno pod względem noclegów czy atrakcji, jak i szeroko pojętej gastronomii (włączając w to zwyczajowe zakupy pod postacią hektolitrów alkoholu). Rzecz jasna nie są to ceny polskie-nadmorskie, ale w porównaniu z resztą kraju Ngapali okazało się naszą najdroższą destynacją, bijąc nawet Bagan. Tym niemniej, za porcję ryby czy krewetek, którą normalny człowiek naje się do porzygu, a może nawet i do posru, zapłacimy tu i tak znacznie mniej niż za znacznie mniejszą gdziekolwiek w Polsce, nie mówiąc już o Europie zachodniej. Także nie ma co narzekać i trzeba wtrząchać.

A jak już się wtrząchnie, to można popić jakimś miejscowym drinkiem, zazwyczaj opartym na katastrofalnej ilości lokalnego rumu. Ilość ta jest poniekąd zbawienna, bowiem – i to jest najgorsza cecha tej miejscówy – w Ngapali na dobrą sprawę nie ma, poza piciem, zbyt wiele do roboty, zwłaszcza jeśli chcemy spędzić na miejscu zaledwie kilka spokojniejszych dni. O tym jednak trzeba napisać trochę szerzej.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?