Model Show, czyli birmańskie prawie-go-go

W hotelu zastaliśmy naszych leniwych towarzyszy, którzy nie wykazali specjalnej ochoty na dalsze eskapady (wcześniej spotkaliśmy ich na mieście, ale nie wydawali się zachwyceni). Ja również nie paliłem się do wyjścia, ale dwa wypite browary przełączyły mnie w stan zabawa, więc złapaliśmy się z B. za ręce i, nawaleni jak guźce, uciekliśmy w młodą noc.

Po krótkiej wizycie w jeszcze jednym centrum handlowym (ja cały czas szukałem swojego złotego Graala pod postacią tanich likierów BOLSa, na które oczywiście natykaliśmy się wcześniej w kraju, ale nie znaleźliśmy ani jednego, kiedy już faktycznie chciałem je kupić), skierowaliśmy nasze kroki w stronę Chinatown – wcześniej jakoś przez nas zignorowanego. Olewactwo to okazało się z gruntu nieuzasadnione.

Ranguńskie Chinatown to bowiem największa chyba wieczorna atrakcja tego miasta. Tysiące chińskich lampionów nadają dzielnicy niesamowity klimat, potęgowany przez istne tłumy ludzi – nie tylko handlarzy przeróżnym badziewiem, ale także ich klientów, Można tu kupić i, co najważniejsze, zjeść niemal wszystko, choć (na szczęście?) nie jest to Pekin ze swoimi larwami motyli i skolopendrami na patyku. Dość powiedzieć, że to chyba najbardziej azjatyckie (w znaczeniu multikulturowym) miejsce w całym kraju, do którego naprawdę warto zajrzeć.

Po przejściu całej dzielnicy zatrzymaliśmy się na chwilę, usiedliśmy na schodach jakiegoś banku i, ku przerażeniu ochroniarza, który jednak nie miał odwagi do nas podejść, skonsumowaliśmy na nich kolejnego browarka. Ja w zasadzie mogłem już wracać, ale B. uparła się, żeby spędzić ten wieczór jakoś ciekawiej, na co niechętnie przystałem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że trzeba było jednak wziąć ze sobą kamerę.

I tak trafiliśmy niechcący na coś, co w Birmie jest nazywane Model Show.

Model Show to nieśmiała chimera pokazu go-go i karaoke, która robi w Birmie za najniegrzeczniejszą rozrywkę w kraju. Wyobraźcie sobie salę pełną lekko pijanych, ale stosunkowo spokojnych mężczyzn, którzy w jednym końcu sali monotonnymi głosami rozprawiają o czymś znad n-tego piwa. W drugim końcu sali znajduje się natomiast wybieg, na którym stoi, chwiejąc się jak brzoza na wietrze, stosunkowo ponura i mało urodziwa niewiasta, ubrana dodatkowo w ciuchy zbyt grzeczne, by można je było nazwać dziwkarskimi, ale również zbyt wyzywające, by można było w nich wyjść na miasto i nie zaliczyć przynajmniej jednego klepnięcia w tyłek. Niewiasta owa zawodzi smętnie do mikrofonu przeboje birmańskie i światowe, niejednokrotnie kalecząc język angielski tak straszliwie, że z przewracającego się w grobie Szekspira można by zrobić efektywne źródło energii; w odwodzie stoją natomiast zmienniczki – na wypadek gdyby pierwszej wokalistce zabrakło oddechu. Co ciekawsze, na dziewczyny nie zwraca uwagi nikt poza kręcącymi się po sali kelnerami-ukośnik-klakierami, próbującymi co jakiś czas nawoływać ludzi do aplauzu i wyzwolenia odrobiny testoseronu. No i poza nielicznymi turystami – w tym przypadku naszą dwójką, nawaloną jak drwal na odpuście.

Na Model Show spędziliśmy może pół godziny, ostatecznie dobijając się kolejnym browarem. Sygnałem do wyjścia było to, że ktoś zbliżony do menadżera klubu podszedł do dziewczyn i w ramach podziękowania za występ dał im po bananie, na co rzeczone zareagowały z wdzięcznością. Wskaźnik surrealizmu wyskoczył poza skalę, więc wzięliśmy kolejne, niedopite piwo i zawinęliśmy się do hotelu, tym samym zamykając nasz ostatni wieczór w Złotym Kraju.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?