Tajski grill za grosze

Kolejny dzień rozpoczął się od „nawiązania kontaktu” z rodziną za pośrednictwem jednej z licznych kawiarenek internetowych. Na miejscu jest ich zazwyczaj mnóstwo, więc – jeśli planujecie wyjazd w te strony – możecie spokojnie darować sobie wożenie ze sobą laptopa. Po śniadaniu żwawo zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w stronę Khao Yai – parku narodowego, który faszysta M. narzucił nam (poniekąd słusznie) jako must see.

Podróżowanie samochodem ma tę wielką zaletę, że jeśli chcecie się gdzieś zatrzymać po drodze, to to robicie. W związku z powyższym naszym łupem padła siata zakupów z Tesco, pączki z Dunkin Donuts oraz leżąca na uboczu świątynia, do której maszerowało się poprzez 777 schodów. W świątyni, której nazwy nigdy nie poznaliśmy (mnisi przed nami uciekali) spędziliśmy kilkadziesiąt miłych minut, pozbawieni towarzystwa jakichkolwiek innych turystów.

Tajlandia

Można też natknąć się na epickie billboardy

Po całodniowej jeździe dojechaliśmy wreszcie do Pak Chong, gdzie ulokowaliśmy się w Grandpa’s Hostel, a następnie udaliśmy na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Jako, że za punkt honoru postawiliśmy sobie, żeby każdego dnia zaliczać jakąś fajną atrakcję, nasz wybór padł na tradycyjną restaurację z tak zwanym tajskim grillem.

Tajski grill to nic innego jak popularny w europie szwedzki stół połączony z self cookingiem. Na wielgachnym stole rozłożone są specjały wschodniej kuchni – od surowych krewetek, poprzez różnego rodzaju mięsa, paróweczki i warzywa, na kurzych nóżkach i sercach kończąc. Każda grupa ma ponadto do dyspozycji własny stół z czymś na kształt grilla umocowanym pośrodku. Pod metalowym sitkiem z wywiniętym rantem wisi wiadro pełne gorących węgli. Na szczycie sitka można kłaść różności tak, by szybko się upiekły, a do rantu nalewa się wody, jeśli ktoś ma ochotę na potrawę ugotowaną. Wszystkie te atrakcje, włączając 2 litry napojów gazowanych, kosztowały nas po 100 BHT od osoby, co jak na Tajlandię nie jest sumą małą, ale w 2008 roku wciąż było to zaledwie 6 zł od osoby (obecnie ok. 10 zł). Za tę kwotę brzuchy można napchać tak solidnie, że praktycznie człowiek nie ma potem możliwości wstać od stołu.

Po wyżerce wróciliśmy do hostelu, otworzyliśmy kupione w Tesco piwa i jęliśmy kontemplować naturę, na czele z wielgachnym pająkiem, który przysiadł bezczelnie na ścianie naszego pokoju (wezwany właściciel dzielnie uporał się z nim za pomocą dwumetrowego kija). Zaobserwowaną później ropuchę męczyliśmy juz własnoręcznie, dopóki nie nadęła się niebezpiecznie, grożąc paskudnym splunięciem. Ten sygnał był dla nas jednoznaczny – nadeszła pora udać się do łóżek.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?