Szał na długie szyje

Nasz jubileuszowy, 14 dzień pobytu był kolejnym, który mnie osobiście nie zachwycił, pomimo tego że towarzystwo bardzo usilnie starało się wyciągnąć z niego, co się dało. Wyszło tak, że po kilkukilometrowej przejażdżce w towarzystwie siąpiącego deszczu dojechaliśmy do punktu, w którym konkretnie grzęzły nam opony, a następnie ruszyliśmy na spacer (nasz wyjazdowy faszysta nazwał go samodzielnym trekkingiem, ale miał się on do tego ostatniego tak, jak ścianka wspinaczkowa w Hula-Kuli ma się do wejścia na Mt Blanc). Na spacerze zobaczyliśmy jeden ładny kwiatek, znaleźliśmy bambusowe kije, po czym wróciliśmy do naszego nowego guest housa na tzw. „dzień serwisowy”.

Tego typu dni na dłuższych wyjazdach przydają się do planowania kolejnych punktów trasy czy pozwalają choćby wziąć dłuższy prysznic bez stresu, że człowiek spoci się 10 minut po wyjściu z łazienki. Można je nazwać marnowaniem czasu, ale czasem warto sobie przypomnieć, że wakacje to jednak wakacje, a następnie spędzić 2 godziny nad książką, którą już dawno chcieliśmy przeczytać. Zwłaszcza, kiedy na zewnątrz leje.

Po wyjeździe z rejonu rzeki Salawin skierowaliśmy się do Mae Hong Son. W Polsce nie planowaliśmy tego kierunku, ale po wnikliwej (czyt. Trwającej 10 minut) konsultacji z przewodnikiem i kilkoma napotkanymi osobami doszliśmy do wniosku, że skoro już jesteśmy tak blisko, to zahaczymy o jedną z dziwniejszych, a jednocześnie bardziej charakterystycznych „atrakcji” regionu. Chodziło o plemię Karen znane ze zwyczaju wydłużania kobiecych szyj za pomocą metalowych obręczy.

Ok – może nazwa „Karen” nie jest zbyt precyzyjna, bowiem raz, że odnosi się do stosunkowo liczebnej grupy etnicznej; a dwa, że nie wszyscy jej przedstawiciele „obrączkują” swoje kobiety (Ci, którzy to robią, robią to podobno ze względów czysto estetycznych). Niemniej, większość źródeł nie koncentruje się raczej na podgrupach etnicznych i wskazuje, że jeśli białas chce zobaczyć dupery z długą szyją (swoją drogą warto zaznaczyć, że – wbrew powszechnemu przekonaniu – dziewczynom nie zakłada się na szyję pierścieni, a długie sprężyny, które zmienia się co jakiś czas; i to BEZ niebezpieczeństwa, że ozdabiane szyje nie utrzymają wagi głowy), to musi pytać o Karenów zamieszkujących północną część terytoriów granicznych pomiędzy Birmą a Tajlandią.

Abstrahując od faktu, że w porze deszczowej sam dojazd na miejsce był nielichą przygodą (musieliśmy w przyspieszonym trybie poznać prawidła stosowania napędu na cztery koła, w czym pomogli nam przyjaźni europejczycy), to dość szybko doszliśmy do wniosku, że żywimy dość mieszane uczucia względem „wioski pokazowej” Ban Sa Noi („czy jakoś tak”, zapisałem w swoim kajecie i dla świętego spokoju pozostanę przy tej nazwie). Przede wszystkim, pomimo względnego braku turystów na miejscu w czasie naszego pobytu, pod bramą prowadzącą do sioła czuliśmy się jak pod parkiem zoologicznym. Po okolicy kręci się masa ludzi próbująca prowadzić normalne życie, których zapewne irytuje pewna ilość białych turystów czyhających tylko na to, by cyknąć fotkę niewieście z obręczami na szyi. Turyści owi nie czekają pod bramą bez powodu. Wejście do Ban Sa Noi jest bowiem płatne, a wymagana kwota – niemała jak na tutejsze standardy (w 2008 roku było to 250 BHT/os.). Ponadto, zmęczone dziewczyny żądają dodatkowych pieniędzy za zrobienie im „prywatnego” zdjęcia, co z jednej strony jest frustrujące, a z drugiej – pobudowanej na podstawach humanitarnych – całkowicie zrozumiałe. To wszystko jednak powoduje, że wiocha jest oblężona jak Smoleńsk w roku 1609, a fotograficzny ostrzał – równie silny jak ówczesny artyleryjski. Najbardziej sfrustrowane są chyba jednak same tradycyjnie stuningowane dziewuchy, które danego dnia muszą akurat wyjść z domu po ser i nową parę klapek.

Jak wybrnąć z tej dziwnej sytuacji, by w oczach miejscowych nie wyjść na buca i sknerę, a we własnych – na zepsutego białasa z teleobiektywem? Odpowiedź jest stosunkowo prosta – wystarczy pojechać do Birmy. Jak przekonałem się samodzielnie kilka lat później, po tej stronie granicy znacznie łatwiej spotkać Długie Szyje przy ich normalnych zajęciach, a do tego nikt nie splunie nam w oko, jeśli poprosimy je o bezpłatne zdjęcie. Czy taka sytuacja długo się utrzyma? Czas pokaże. Na razie jednak warto pamiętać, że plemię Karen to nie jakaś tam egzotyczna, zmutowana odmiana żyraf, a mniejszość etniczna, która zasługuje na odrobinę szacunku. Nawet jeśli ma głupie pomysły w dziedzinie kosmetyki estetycznej, a jej przedstawicielki wyglądają jak bardzo dobrze ubrane zapałki.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?