Zdanie wozu po tajsku

20 dzień naszej wyprawy był jednocześnie naszym ostatnim, pełnym dniem w Tajlandii. Zaczęliśmy go standardowo pobudką koło 8:00 rano, po czym, po szybkim śniadaniu, udaliśmy się w stronę Chiang Rai.

Moim skromnym zdaniem miasto to, poza bardzo podobnym brzmieniem nazwy, ma niewiele wspólnego z nieco dalej położonym na południe kuzynem, czyli Chiang Mai. Pamiętam je głównie z licznych bazarów oraz tego, że mieliśmy w nim niestandardową przygodę z oddawaniem samochodu (jak widać, żadna formalna czynność z nim związana nie mogła nam przyjść z łatwością).

Chcieliśmy być bardzo sprytni i już koło 16:30, kiedy dojechaliśmy do miasta, postaraliśmy się namierzyć punkt odbiorczy. Wypożyczając samochód w Bangkoku ustaliliśmy, że oddamy go właśnie w Chiang Rai, a dokładniej – pod siedzibą Thai Airways w centrum, którą mieliśmy jakoby łatwo znaleźć, bowiem jest oznaczona dużym logo. O bezsensowności tej lokalizacji przekonaliśmy się 10 minut po wjeździe do centrum miasta, kiedy mijaliśmy trzeci z kolei budynek, na którym pyszniło się duże logo najbardziej znanych tajskich linii lotniczych. W konfuzji przemierzyliśmy wzdłuż i wszerz cały obszar uznawany za centralny i wyszło na to, że w okolicy są aż cztery budynki spełniające wzmiankowane kryterium. Chuj z tym, stwierdziliśmy, idziemy do hostelu.

Po dokonaniu check-inu w Tourist Inn wróciliśmy do centrum, po czym strategicznie rozmieściliśmy się pojedynczo pod każdym z podejrzanych budynków. Była 18:00 i o tej właśnie godzinie mieliśmy umówiony odbiór. Pozostało nam czekać.

Koło 18:30 doszliśmy do wniosku, że możemy tak sobie tkwić na miejscu do usranej śmierci. Szybki wywiad w okolicy ujawnił, że żaden z okolicznych sprzedawców nie ma pojęcia, gdzie jest główna siedziba Thai Airways, choć jedna Pani była tak skuteczna w zmienianiu tematu rozmowy, że prawie sprzedała nam Ray-Bany.

Przed 19:00 byliśmy już niemal zdecydowani na zagranie va-banque i zostawienie samochodu pod najokazalszym z budynków, z kluczykami włożonymi – po amerykańsku – za osłonkę przed słońcem. A co z kaucją?, zapytacie. Tutaj okazaliśmy się faktycznie sprytniejsi niż system. Samochód bowiem wynajęliśmy pod zastaw środków na mojej specjalnej karcie płatniczej, mającej do siebie to, że była ładowana i nie połączona z innymi moimi rachunkami bankowymi. W 2008 roku w Tajlandii najwyraźniej nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że tego typu karty funkcjonują na rynku, a co za tym idzie – sprawdzenie środków odbywało się przez jednorazowe zapytanie przez terminal płatniczy. Środki na karcie owszem – były, ale w sumie niewystarczającej na pokrycie kaucji. Z tego co pamiętam, było na niej ówcześnie jakieś 9 zł. Tym samym mogliśmy, wychodząc na buca, aczkolwiek zwycięskiego, położyć laskę na firmie, która nie potrafiła konkretnie wskazać miejsca odbioru własnego samochodu. Na pewno nie można nam było zarzucić, że nie próbowaliśmy.

Przemierzając we czwórkę ulice centrum Chiang Rai, na których wyraźnie było jeszcze widać ślady niedawnej powodzi (dwa dni wcześniej zobaczyliśmy w lokalnej telewizji, że miasto jest zalane, co zbiło nam na moment nie lada ćwieka), debatowaliśmy zawzięcie nad problemem, kiedy zaczepiły nas dwie tajskie dziewuchy – na oko 16-latki. Dziewczyny zainteresowały się nami, bo w owym momencie bezskutecznie próbowaliśmy się również dodzwonić do centrali Thai Rent-a-Car w Bangkoku, co kwitowaliśmy przeróżnymi, głośnymi słowami, których brzmienie sprawiało, że dało się je zrozumieć w każdym języku.

Od słowa do słowa, niewiasty przedstawiły się jako przedstawicielki firmy, której mieliśmy oddać samochód, a jedna z nich wyprodukowała nawet świstek papieru ze zdjęciem oraz logotypem rzeczonej kompanii. Z braku laku, uznaliśmy dupery za uprawnione do odbioru wozu i oddaliśmy im kluczyki, a te wsiadły do Hiluxa, odpaliły naszego wysłużonego grata i tyle je widzieliśmy.

Do dziś nie wiem, czy samochód faktycznie trafił tam, gdzie miał trafić, czy też dwa przedsiębiorcze lachony zarobiły kuty na 4 opony wózek za frajer. Prawdę mówiąc, w sumie nie obchodzi mnie to za bardzo, ale potem zdarzyło mi się jeszcze odwiedzić Tajlandię i nikt nie zwinął mnie za kradzież Toyoty Hilux. Mam nadzieję, że to się nie zmieni.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?