Pierwsze spotkanie z przeznaczeniem

Po traumatycznej wizycie w szpitalu postanowiliśmy coś zjeść. Savanakhet nie należy (a przynajmniej wtedy nie należało, bo cholera wie, jak jest teraz) do szczególnie rozległych miejscowości, więc nasz wybór szybko został ograniczony do knajpy urządzonej w azjatyckim stylu klasycznym, to jest w wyłożonym białymi płytkami garażu, w którym ktoś zmyślny ustawił piec oraz witrynę z lokalnymi przysmakami, z których większość wyglądała jak smażona ściera.

Zajadając coś, na co akurat mieliśmy ochotę, jednym uchem złapaliśmy polskie słowa dobiegające w przeciwległego krańca sali. Jako, że poza rozmawiającą parą byliśmy w knajpie jedynymi klientami, a w podróży byliśmy prawie miesiąc (i ckliło nam się za rozmową z kimś, kogo przez 28 dni nie zdołaliśmy poznać od podszewki, włączając detale odnośnie cyklu gastrycznego), postanowiliśmy przysiąść się do przypadkowo spotkanych Polaków.

Michał i Magda okazali się sympatycznymi studentami z Warszawy, którzy nie wpadli co prawda na genialny pomysł przemierzania Laosu na tratwie, ale wymyślili sobie coś niemal równie szalonego. Mianowicie – kupili skuter wraz z przyczepką, do tej ostatniej pierdolnęli bagaże, po czym ruszyli w trasę po kraju. Poza Laosem planowali solidną ilość innych krajów, które mieli ochotę odwiedzić w ciągu roku czy jego połowy – teraz już niestety dokładnie nie pamiętam.

To, co jednak okazało się najważniejsze, to to, że los chciał, by owa para towarzyszyła nam praktycznie przez całą podróż przez Laos, choć żadna z grup zupełnie o to nie zabiegała (nie to, że nie chcieliśmy czy coś – nie od dziś wiadomo jednak, że im większe zgrupowanie, tym trudniejszy proces decyzyjny i takie tam sraty-pierdaty). Przeznaczenie jednak dopiero zaczęło się rozkręcać.

Po posiłku pożegnaliśmy się z poznaną parą, życzyliśmy sobie wzajemnie powiedzenia, po czym poszliśmy w pizdu, to jest na spacer, a następnie do hostelu, gdzie spędziliśmy spokojny wieczór. Następnego dnia rano musieliśmy bowiem (znowu!) wstać wcześnie, aby złapać busa do Pakse – naszej głównej laotańskiej destynacji.

Autobus był generalnie niemal identyczny z tym, którym jechaliśmy do Luang Prabang, poza jednym detalem – miał szyby z pleksi. Szyby, warto dodać, mało efektywne, bowiem kiedy M. oparł się o jedną z nich, ta najnormalniej w świecie wyleciała na zewnątrz, by potem zostać przyniesioną przez pełnego pretensji, woniejącego czosnkiem kierowcę. Dla świętego spokoju postanowiliśmy nie opierać się więcej o nic poza przystosowanymi do tej karkołomnej czynności częściami foteli, i skupiliśmy się na konsumpcji pączków na patyku, które w międzyczasie na siłę sprzedała nam banda umorusanych dzieciaków. Pączki okazały się całkiem-całkiem (czyt. nikt się po nich nie posrał).

Do Pakse, będącym miejscowością tyleż byle-jaką, co mogącą pochwalić się sąsiedztwem kilku pięknych do porzygu wodospadów, dojechaliśmy koło 13:30. W krótkim czasie znaleźliśmy hostel, w którym do dyspozycji otrzymaliśmy uroczy bungalow, zamieszkany już przez liczną populację gekonów, z nadzieją wyczekującą na pełen komarów wieczór. Gekony, jako stworzenia z natury pozbawione przymiotów umożliwiających jakąkolwiek sensowną komunikację, zostawiliśmy same sobie, a sami udaliśmy się do Delta Caffe – knajpy, która (pomimo dość mylącej nazwy) była w przewodniku określana jako najlepsza włoska knajpa w całym Laosie.

I, niech mnie coś pierdolnie, jeśli kłamię – naprawdę nią była. Lazania okazała się obłędna, podobnie jak pozostałe dania makaronowe. Do tego sześcioosobowa kolacja kosztowała nas tyle, co dwuosobowy posiłek w przeciętnej knajpie w Warszawie i to bez deseru (a tiramisu też było godne polecenia). Sześcioosobowa?, zapytacie, przecież była Was czwórka. A no właśnie – i tu się mylicie. Po drodze na szamę natknęliśmy się bowiem na Michała i Magdę, których zaciągnęliśmy na posiłek ze sobą, ostatecznie dając losowi sygnał, że nie mamy nic przeciwko towarzystwu rodaków.

Los, jak to los, wykorzystał możliwość aż do przesady.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Laosie lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?