Grube bibsko pod Pak Song

Pierwszą głupią decyzją wieczoru było postanowienie, że – pomimo naszego stanu „mobilnego” (wszyscy poza O. i Magdą) prowadzili skutery – opróżnimy nieszczęsną knajpę ze wszystkich browarów, jakie miała na stanie. Nie to, żebyśmy pili na pusty żołądek, ale azjatycka kuchnia, poza nielicznymi wyjątkami, raczej do tłustych nie należy, a laotańskie słońce również zrobiło swoje. Tym sposobem po ok. 1,5 piwa na głowę wszyscy mieliśmy już trochę w czubie. Świetny pomysł.

Babka, która nas obsługiwała, zauważyła najwyraźniej, co się święci i koło godziny 21:00 kazała nam iść precz, akcentując kompletnie niezrozumiałe dla nas słowa uderzeniami drewnianej lagi w podłogę. Słowa słowami, ale przekaz zrozumieliśmy. Zebraliśmy szpargały, władowaliśmy się na skutery i pojechaliśmy w cholerę.

Cholera leżała bardzo niedaleko, bo zaledwie 500 metrów od przybytku, z którego nas wykurzono. Okazał się nią wcale jebutna noclegownia – tyleż okazała, co schowana na uboczu. Gdyby nie Michał z Magdą, prawdopodobnie nigdy byśmy do niej nie trafili, tym bardziej że budynek wyglądał na całkowicie wymarły. Przynajmniej jeśli chodzi o ludzi.

Kiedy bowiem weszliśmy do sieni i zapaliliśmy światło, naszym oczom ukazała się istna menażeria laotańskiej fauny w rozmiarze od XXS do L, przy czym każdy okaz był owadem jakiegoś typu. Dziewczyny były przerażone, chłopaki natomiast z pijackim zapałem jęli badać co okazalsze sztuki, bez skrępowania obmacując kilka epickich egzemplarzy rohatyńców; pojedynczą, ale kurewsko wielką modliszkę, a także ćmę, z której skrzydeł można było uszyć t-shirt. Całe to tałatajstwo rozbudziło się oczywiście w obecności światła, także dziewczyny bardzo szybko ulotniły się i pobiegły w stronę recepcji, by zastać tam… pustkę. Okazało się bowiem, ze na posesji nie ma nikogo, kto mógłby nas zameldować. A przynajmniej nikogo przytomnego.

Powodowani ciekawością, a także rosnącą nadzieją na nocleg za frajer, zaczęliśmy sprawdzać pokoje, poczynając od tych leżących najdalej od recepcji. Ku naszej radości, już dwa pierwsze okazały się otwarte na oścież – w środku przywitały nas natomiast duże, wygodne łóżka i ciepła, drewniana podłoga. Było to tym milsze, że na zewnątrz robiło się już naprawdę konkretnie zimno.

Znalazły się łóżka i miejsce do spania, ale nam oczy bynajmniej się nie kleiły. One thing led to another i już 10 minut temu ja, M. i Michał zapieprzaliśmy jak pojebani w stronę wcześniej mijanej restauracji-klubu celem nabycia kolejnych browarów. Nasze sumienia były o tyle czyste, że przed 22:00 drogi były praktycznie puste, a i jazda pod wpływem jest w tej części Azji zjawiskiem tyleż popularnym, co zapewne będącym przyczyną wysokiej śmiertelności na drogach. Nam się udało – na drodze spędziliśmy niewiele czasu, bo – korzystając z dodatkowej, napędzanej alkoholem odwagi – pruliśmy do celu z prędkością 80 km/h, żyłując biedne, chińskie skutery do oporu.

Zgromadzeni ni to w klubie, ni to w stodole imprezowicze wpadli na nasz widok w dziki szał radości. Szczupłe, ale urodziwe niczym upośledzone nosorożce kobiety zaczęły ściągać nas z pojazdów zanim zdążyliśmy zgasić silniki. Co dziwne, dzielnie sekundowali im koledzy, co kazało nam mieć się na baczności i poruszać się tylko tak, by pozostałą dwójkę towarzyszy mieć zawsze na oku. Ku żalowi zgromadzonej gawiedzi, nie zostaliśmy na miejscu długo. Michał odciągnął uwagę rozochoconych wieśniaków paląc gumę przed lokalem, a tym czasem ja i M. zakupiliśmy od właściciela przybytku kolejne pół tuzina piw i załadowaliśmy je do praktycznych koszyków zamocowanych z przodu skuterów. Żegnani jednocześnie aplauzem (dla Michała) i płaczem (z powodu uciekającego białego mięsa), pognaliśmy z powrotem do bazy, tym razem nieco wolniej, bo w końcu wieźliśmy drogocenny ładunek.

Na miejscu okazało się, że w międzyczasie dziewczyny znalazły zaspanego właściciela, czy to raczej on znalazł dziewczyny, kiedy krzyknęły głośniej na widok wyjątkowo dorodnej szarańczy. Prysły nadzieje na darmowe wyro, ale przynajmniej uoficjalniliśmy nasz pobyt na miejscu, zyskując dzięki temu klucze do pokojów.

Relacja z naszej małej wycieczki do lokalnej tancbudy na chwilę rozbudziła w dziewczynach królowe parkietu, ale po krótkiej, podlanej nowo nabytym BeerLao dyskusji doszliśmy do wniosku, że kolejna wyprawa może nie skończyć się dobrze. Ponadto za bardzo ceniliśmy sobie naszą analną cnotę. Tym sposobem wieczór zakończył się umiarkowaną libacją, trwającą do okolic 3:00 w nocy. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, każde z nas zrobiło się dwoma browarami (z niewielką górką) niczym licealista przed pierwszym goleniem. Wieczór można było uznać za udany.

Szokiem – zwłaszcza dla O. – miał być jednak poranek.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Laosie lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?