Site icon jedź, BAW SIĘ!

Kawowa gałązka zagłady

Okolice Pakse

Punkt widokowy na wodospad

Reszta dnia, jakkolwiek satysfakcjonująca, nie wyróżniała się szczególnie. Na pierwszy ogień poszedł wodospad, do którego nie zdążyliśmy dnia poprzedniego. Trekkingowy faszysta M. zaordynował najpierw 3-godzinny, dość nonsensowny spacer po okolicach atrakcji, który dał nam tylko tyle, że zmęczeni przebieżką tym bardziej doceniliśmy majestat lejącej się z góry wody. Ten wodospad, którego nazwy oczywiście przezornie nie zapisałem, miał tę dodatkową cechę, że dysponował bardzo, ale to bardzo imponującą bryzą. W związku z tym już po 15 minutach na miejscu byliśmy szczęśliwi, ale kompletnie przemoczeni. Nie pomogło nam to w jeździe powrotnej do Pak Song, jako że tego dnia pogoda nas nie rozpieszczała.

Bryza nie załapała się na zdjęcie

Z tego powodu już późnym popołudniem wracaliśmy do hostelu, mając nadzieję na brak kolejnych spotkań z krwiożerczymi gibonami, a także na spokojny wieczór, którego główną atrakcją miałby być kupione po drodze drinki. Tak też się stało, a lekki głód (tym razem postanowiliśmy nie testować szczęścia i nie jeździć po pijaku) i wcześniejszy wieczór sprawiły, że spać poszliśmy już po 21:00.

Tak wczesna pora walnięcia w kimę umożliwiła nam wstanie kolejnego dnia już o 7:30, a nasze wyspane organizmy były gotowe na przyjęcie kolejnej dawki przygód, których – jak się okazało – ten dzień nam nie poskąpił. Jednak nie uprzedzajmy faktów.

Najpierw miało miejsce śniadanie, podczas którego złapała nas pierwsza chmura deszczowa. Średnio smaczne, zimne jajko z sosem sojowym, popijane równie zimnym kakao, nie poprawiło nam zbytnio nastrojów, tym bardziej że deszcz nie chciał za bardzo się zwinąć. Podjęta przez aklamację decyzja o jeździe w pelerynkach szybko okazała się strzałem w stopę. Było w chuj zimno, a ciągłe zatrzymywanie się by przeczekać co gorsze momenty sprawiało, że poruszaliśmy się w żółwim tempie.

Wreszcie jednak pogoda ustabilizowała się na poziomie „trochę chłodno, ale od biedy da się jechać”, co dało nam możliwość przejechania około 30 kilometrów w drodze do kolejnego celu. Przejechalibyśmy więcej, gdyby nie to, że tuż przed wyruszeniem M. postanowił podpierdolić z jakiejś posesji gałązkę kawową, hojnie oblepioną świeżymi ziarnami. Dbałość o kradzioną pamiątkę nie pozwoliła mu jednak wyrównać karmy. W pewnym momencie gałązka, wieziona troskliwie w przednim koszu, postanowiła wybrać wolność, a jednocześnie walnąć nowego właściciela w mordę. Zaskoczony tą podłą zdradą M. stracił kontrolę nad pojazdem, po czym dupnął w ziemię przy prędkości 50 km/h, a potem przekoziołkował następne kilka metrów niczym ślepy na bieżni elektronicznej.

Całe zdarzenie umknęło mi i O., bowiem wysforowaliśmy się do przodu. Zaniepokojeni brakiem towarzyszy cofnęliśmy się wreszcie, by po 300 metrach natknąć się na obraz nędzy i rozpaczy. M. siedział w porwanej, nieco zakrwawionej koszuli na poboczu, a nieco przerażona D. starała się opatrzyć otarcia. Czego w tej sytuacji jeszcze brakowało?

Oczywiście naszych nieodłącznych towarzyszy – Magdy i Michała. Los jednak szybko nadrobił zaległości i wspomniana para 10 minut później wyłoniła się zza horyzontu, budząc obustronne niedowierzanie (w końcu rozstaliśmy się rano poprzedniego dnia i rozjechaliśmy w dwóch różnych kierunkach). Rodacy pozamartwiali się trochę nad stanem koszuli M., po czym pocieszyli go, że zawsze mogło być gorzej. Oni na ten przykład poprzednią noc spędzili u nadaktywnej laotańskiej rodziny, u której zastała ich noc. Czemu zastała? Ano temu, że naprawiali u nich pękniętą dętkę. Pękniętą, dodajmy, po raz szósty (sic!) tego dnia.

Wieczorna panorama

Pomstując na stan laotańskich dróg oraz ogumienia w używanych skuterach, wsiedliśmy ponownie na rzeczone, a następnie ruszyliśmy wszyscy razem przed siebie. Dzień się jeszcze nie skończył, a wręcz przeciwnie – szykował dla nas kilka kolejnych atrakcji.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Laosie lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version