Przedłużony skok do Kambodży

Ostatnie dni w Laosie były tyleż leniwe, co dość nudne – głównie dlatego, że nie chciało nam się płacić dodatkowej kasy za atrakcje, które nie tyle nie urywały dupy, co ledwo dawały jej choćby nieśmiałe klapsy. Zwłaszcza, że sama kasa powoli zaczynała się wyczerpywać, a przed nami były jeszcze trzy tygodnie w Azji.

Tym samym, w dniach 33 oraz 34 naszej wyprawy najpierw pobujaliśmy się łódką w okolicach Don Khong (nic specjalnego, tym bardziej że wieczorem kompletnie nie ma tam co robić), a potem zdołaliśmy zobaczyć jeszcze największy wodospad w Laosie, skryty za nazwą Khon-Pa-Peng. Tenże robi całkiem duże wrażenie, ale nie wtedy, kiedy laotańskich wodospadów widziało się już wcześniej od nagłej krwi. Ponadto, podczas pory deszczowej wody jest tak dużo, że stosunkowo niska (choć szeroka) katarakta jest ledwo widoczna, a wszystko, co zauważa znudzony tym całym mokrym szajsem turysta, to bardzo dużo litrów nieziemsko wręcz wkurwionej wody.

Z głupich rzeczy, które zrobiliśmy, warto wspomnieć chytry plan wymiany kasy w mniejszej miejscowości. Z jakichś przyczyn uznaliśmy, że jedynemu bankowi w okolicy będzie bardzo zależało na tym, by dać nam korzystny kurs. Słowo „monopolista” czy „desperacja” nawet nie postało nam w głowach, choć powinno. Nasze nieporadne negocjacje skończyły się tym, że wymieniliśmy hajs po najgorszym kursie ever, tracąc tym samym w sumie ponad 10 zł (zgroza!).

Wreszcie, jako że byliśmy pod samą granicą z Kambodżą, postanowiliśmy udać się dalej. Aranżacja transportu nie była trudna, nieco gorzej poszło z wykonaniem. Kilka kilometrów do granicy „zrobiliśmy” w ciągu dwóch godzin, bo po drodze grupa Anglików zdecydowała się bardzo hardo targować w kantorze (i kto to mówi…). Tym samym, po raz kolejny doszliśmy do wniosku, że im mniej białych w łączonym transporcie, tym lepiej, bo zawsze trafi się jakiś debil, któremu obce jest prawo poszanowania czasu grupy.

Odstawiając na bok wszystkie wyświechtane frazesy o rasizmie, szybko okazało się, że ta sama zasada dotyczy czarnych. Jadący z nami Afroamerykanin okazał się klasycznym matołem bez wyobraźni, który nie słyszał nawet o czymś takim jak obowiązek wizowy w Kambodży. Tym samym, na granicy spędziliśmy kolejne 1,5 godziny, czekając na to, aż cierpliwi do przesady urzędnicy wytłumaczą panu, że musi mieć w paszporcie papierek, który kosztuje pieniążki, a następnie mu ten papierek wyrobią. Od narzekań pomstującego czarnego głośniejsze były tylko narzekania reszty pasażerów, wśród których dało się słyszeć niedwuznaczne propozycje na temat tego, co murzyn może sobie zrobić ze swoim paszportem i jak mocno.

Już w Kambodży czekała nas kolejna niespodzianka. Czekający na nas autobus był w 50% wypełniony mało rozmownymi, zdrewniałymi pasażerami. Wielkie, nieoheblowane deski okazały się jednak całkiem dobrym pomysłem, bo pozwalały nam wyciągnąć nogi. Następne 10 godzin (sic!) przejechaliśmy w pełnym komforcie, zaburzonym tylko przez to, że jedyna przerwa na żarło miała miejsce na 30 minut przed celem podróży.

Tym niemniej, o 22:00 czasu lokalnego dojechaliśmy na miejsce najedzeni. Miejscem była stolica Kambodży, znana pod dźwięczną nazwą Phnom-Penh.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o LaosieKambodży lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?