Angkor bladym świtem

Angkorski kompleks to ewenement na skalę światową. Jest to (jak na razie, ale raczej już tak zostanie, chyba że ktoś wreszcie odkryję tę pieprzoną Atlantydę) największe miasto, jakie powstało na Ziemi przed Rewolucją Przemysłową, a przy okazji jedna z najbardziej imponujących atrakcji turystycznych na świecie. Starożytne miasto, będące głównie zbiorowiskiem świątyń, było swego czasu (czyli mniej więcej w latach 802-1432) stolicą państwa Khmerów, które to chlubne miano zapożyczyły sobie potem Czerwone, zbytnio lubiące narzędzia rolnicze buraki, z Pol Potem na czele.

Obszar zajmowany przez kompleks jest naprawdę ogromny i raczej nie ma najmniejszej opcji na to, by zwiedzić wszystko tak w ogóle, nie mówiąc już o zmieszczeniu się w jednym dniu. Mimo to, w kasach kupicie bilety na zwiedzanie jedno-, trzy- i siedmiodniowe, przy czym zapewniam, że już ten drugi wariant przeznaczony jest dla prawdziwych hardcore’owców, żywo zainteresowanych historią regionu i faktycznie się na niej znających. Jeśli więc na sam dźwięk imienia Dżajawarman (khmerskiego wyzwoliciela spod władzy jawajskiej) nie miękną Wam kolana i nie musicie zmieniać gaci, po jednym dniu będziecie mieli dość, a na porośnięte mchem kamulce nie będziecie chcieli patrzeć przez cały następny tydzień..

Rzecz jasna, spacer (czy też przejazd, o czym jeszcze będzie) po Angkorze nie jest darmowy – co to, to nie! Ta przyjemność kosztuje i to nie mało. Nie pamiętam, ile buliło się za bilet trzydniowy (obecnie jest to chyba 40 dolków), ale za dniówki płaciliśmy, cicho chlipiąc nad kurczącym się zwitkiem banknotów, 20 zielonych – i to w opcji „dla studentów”. W zamian za tę górę hajsu otrzymujemy wciśnięty w kawałek plastiku papierek, opatrzony naszym, wykonanym na miejscu zdjęciem. Zanim jednak ten papierek otrzymamy, musimy odstać swoje w kolejce pełnej spoconych Niemców w szortach i sandałach oraz Koreańczyków, których przewodnicy zaczynają swój wywód jeszcze przed wejściem, żeby potem było więcej czasu na robienie zdjęć. A to wszystko może nie w egipskich ciemnościach, ale bladym świtem.

Pory jednak nie będziecie odczuwać zbyt dotkliwie – na miejscu jest tylu ludzi, jakby już w kolejce ktoś robił elegancką gałę z połykiem, a harmider jest wręcz nieznośny. W co ciaśniejszych miejscach trzeba nastawić się na niespodziewany seks analny z nieznajomym, przy czym wybór roli w stosunku będzie zależeć głównie od otoczenia, a nie od Was samych, choćbyście bardzo się starali. Na szczęście, problem ten dotyczy przede wszystkim okolic głównego wejścia do kompleksu.

Czy warto więc jechać do Angkoru na wschód słońca, kiedy tłumy są największe?

Nie – w cholerę nie warto, no chyba, że w Waszym wyobrażeniu o intymności tego momentu jest miejsce na ciągły błysk fleszy, hałas jak w koziej wieży Babel i fakt, że te wszystkie 10 osób z całej Azji, które akurat są wyższe od Was, zebrały się w jednym miejscu, a to miejsce jest dokładnie metr przed Wami. Oczywiście, w całym kompleksie na pewno znajdziecie spot, w którym podczas wschodu słońca nikogo nie będzie. Trzeba jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto na podstawie takiej motywacji ryzykować urwanie dupy przy szyi (o tym później), względnie napad stada oszalałych makaków bardzo liczących na maślany popcorn. Ponadto, Angkor Wat, pomimo oblepienia turystami od świtu do zmierzchu, wciąż stanowi imponujący widok, kiedy jej sylwetka pojawia się powoli we wschodzącym słońcu. Romantyczne gówno, nie ma co gadać.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Kambodży lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?